28. Cisza przed burzą.

374 43 7
                                    

Samotność to takie ciekawe uczucie. Ukrywa się pod skórą każdego z nas i pod wpływem chwili, niechcianego wspomnienia, odpoczynku od stałego biegu, wypływa na naszą skórę niczym dorodny siniak. Granatowy na swoich granicach. Już powoli blaknący na swoim środku. Tak przynajmniej opisywał to Esteban, gdy nagle nachodził go jeden z bardziej melancholijnych momentów. Najczęściej doskonale odgrywał swoją rolę idealnego, zawsze pozytywnie nastawionego do życia przyjaciela. Doskonale zdawałam sobie sprawę, że to jedynie fasada, tego, co działo się w jego środku. 

Nigdy nie rozmawialiśmy o jego jedno-nocnych przygodach i dlaczego tak desperacko ich potrzebował. Nie wspominaliśmy nigdy o tym, że po każdej tego rodzaju nocy coś w nim pękało, a on sam stawał się z dnia na dzień coraz bardziej zgorzkniały. Jakby samo poczucie ciepła w swoim wiecznie pustym łóżku, mogło ogrzać go jedynie na tyle długo, na ile leżąca obok niego osoba była obecna. Jakby samo echo jej obecności, wracając do niego, kruszyło coś nie odwracalnie w murze, który postawił wiele lat temu. 

Dla mnie samotność była czymś zupełnie innym. Była cichym, mrocznym szeptem, wyśpiewywanym wprost do mojego ucha niczym obietnice kochanka. Jej pomruk wprowadzał moje kości w drżenie. Jej dotyk sprawiał, że włoski stawały mi dęba na głowie. Jej cichy szept sprawiał, że łapałam się na tym, że bezmyślnie wpatrywałam się w trzymany w moich dłoniach kubek z parującą herbatą. Ten głos wił się wokół mnie. Kołysał  mnie do snu. Był tak jedwabiście gładki, tak przeraźliwie wyrachowany w swojej przebiegłości. Był tak uzależniający. Jego dotyk przynosił mi ukojenie, tak samo jak plaster naklejany na ropiejącą ranę, który po szybkim zerwaniu, krwawi jeszcze gorzej. 

Jeśli samotność była samą pokusą, ja byłam Ewą, która kroczyła w jej stronę, błagając o choć krztynę jej owocu. Gładząc jej śliskie łuski. Pozwalając się kompletnie omamić. Czasami pozwalałam sobie być Ewą. Innym razem stawałam się ucieleśnieniem Adama. Z tego wszystkiego najbardziej obawiałam się jednak węża. Jego syk zdawał się tak często moim własnym głosem. Nawet nie wiedziałam, że możliwe jest bycie własną zgubą.

Patrząc na parujący w moich dłoniach napój, zdałam sobie sprawę z bardzo prostej prawdy. Pogubiłam się w tym wszystkim. Pozwoliłam, by to kłamstwo, w którym żyłam, mną zawładnęło. By dyktowało moim życiem. By powoli mnie pochłaniało w swoją ciemność. Kochałam to równie mocno, co nienawidziłam. Karmiłam swoje demony obietnicami, które nie mogły się spełnić. Nie można przecież zmusić kogoś do miłości. Nie mogłam zmusić się do kochania kogoś innego. Znalazłam się w tragicznym trójkącie miłosnym. Może czasami to wystarczało. To, że przed samym nosem miałam choć namiastkę szans na miłość. Przynajmniej wtedy głos się uciszał. 

Od razu za nim tęskniłam. 

Skłamałam tak wielu osobom. Wiłam się w tak wielu pokrętnych niedopowiedzeniach. Najbardziej chyba okłamywałam samą siebie. Kłamałam na temat tego, czego chciałam i kim byłam. Kim byli dla mnie wszyscy otaczający mnie ludzie. 

Takie myśli doprowadzały mnie do szaleństwa. 

- Po prawej - z mrocznego transu wyrwał mnie zdecydowany głos mojego przyjaciela. - Tam jest miejsce. Szybko, ten czarny mercedes na nas nie zaczeka - dodał, wychylając się mocniej na swoim siedzeniu, na którym ledwie się mieścił. Nie musiał mówić nic więcej. Kubek z gorącą herbatą znalazł się w małej przestrzeni pomiędzy nieistniejącym radiem, a dźwignią zmiany biegów. Dłoń chwyciła mocniej za kierownicę, by z głośnym piskiem opon wystrzelić nas w rdzewiejącym Odyseuszu, w stronę wskazywanego przez Estebana miejsca. Ochlapując mijających nas ludzi zawstydzającymi rozbryzgami błota. Białe płaszcze zamieniły się w brązowe, czarne szpilki zatopiły się błocie, a my ledwie unikając zderzenia ze wspomnianym wcześniej mercedesem, stanęliśmy zdyszani na jednym z ostatnich miejsc parkingowych przed ogromną rezydencją. Jej jaśniejący w oddali ogrom był przytłaczający. 

GOOD ENOUGHOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz