32. Rozlana kawa.

242 28 10
                                    

Ciężkie, metalowe kraty wypełnione trzęsącymi się od nagłego ruchu butelkami mleka, uderzyły głucho o bruk, zlewając się gładko z dźwiękami dopiero budzącej się do życia ulicy.

Szuranie, wyświechtanych od godzin ciężkiej fizycznej pracy, buciorów wtórował nawoływaniom kierowcy kolejnego wozu dostawczego, pragnącego jak najszybciej przejechać wąską, brukowaną uliczką, na której się krzątaliśmy. Dopiero gdy do tuzina butelek świeżego mleka dołączyły plastikowe kosze rozkosznie pachnącego pieczywa, uśmiechnęłam się do niskiego, krępego mężczyzny, podającego mi pośpiesznie pognieciony spis oczekujący mojego podpisu.

– Ależ macie ostatnio ruch – otarł szarym od brudu ręcznikiem pot z tłustego czoła i zatknął go za pas pełen narzędzi i elektronicznych cacek. Zwyczajowo wysunęłam w jego stronę dłoń w oczekiwaniu na pogryziony długopis, na widok, którego nauczyłam się już nie krzywić z obrzydzeniem. Widząc mój gest gorączkowo poklepał się po piersi i kieszeniach, klnąc szpetnie. – Poczekaj. Pewnie zostawiłem go w samochodzie.

Gdy wspinał się z trudem z powrotem na przyczepę, odwróciłam zapobiegawczo wzrok w stronę szarego nieba, by uniknąć niechcianego widoku jego bladych pośladków śmiało wylewających się znad pasa ciemnych spodni.

Samochód ugiął się ze stęknięciem pod jego ciężarem, dając mi chwilę na odgarnięcie niesfornych kosmyków z oczu i zaczesanie ich za uszy. Z uśmiechem przyglądałam się poczynaniom starego dostawcy, z którym odgrywałam tę samą scenę niemalże codziennie, pozwalając by pomagający mu tego poranka synowie zanieśli ciężkie worki z kawą i herbatą w głąb zaplecza. Czekał już tam na nich Louis nawigujący całym procesem niczym wirtuoz. Nasze płynne ruchy przypominały przecież precyzyjne, idealnie wyuczone ruchy muzyków. Wystarczył jeden drobny błąd, by ktoś z nas zrobił sobie krzywdę lub wylądował twarzą w tuzinie bochenków świeżego chleba. Ta druga wizja nie zdawała mi się aż tak odpychająca. Umierałam z głodu.

– Udało ci się zdobyć dla nas tę serwatkę, o którą prosiłam? – spytałam, podpisując pośpiesznie dokumenty przewozowe. Odebrał je z moich dłoni i podał mijającemu nas synowi. Ten posłał mi szeroki uśmiech, a ja w podzięce skinęłam mu głową.

– Jutro, skarbie – powiedział klepiąc mnie po dłoni, którą pochwycił gdy oddawałam mu stos dokumentów spiętych schludnie grubym spinaczem. Przygryzłam nerwowo wargę. Na prawdę potrzebowaliśmy jej do letnich napojów. Mało kto serwował w naszym mieście maślankę i co roku przyciągała ona do nas liczną grupę klientów. – Będzie razem z masłem.

– Dziękuję. Klienci już o nią pytają. Nie ukrywam, że sama chętnie bym się jej napiła.

– Będzie na czas, a klienci mogą poczekać. W końcu ostatnio wam ich nie brakuje.

– To prawda – przyznałam ze szczerym uśmiechem i odprowadziłam go do ciężarówki, w której czekali już na niego jego pracownicy. Dostawca wtoczył się na swoje siedzenie i z głośnym trzaskiem zamknął za sobą granatowe drzwi. Na ziemię posypał się deszcz rdzy, przywodząc mi na myśl moje własne auto. Wiedziałam jednak, że gdybym odważyła się równie odważnie trzasnąć drzwiami Odyseusza nigdy nie otworzyłabym tych drzwi ponownie. Ostatnio w ogóle nie mogłam się do niego dostać, a wtaczanie się do wnętrza przez bagażnik było ostatnią rzeczą, na którą miałam ochotę tego poranka.

– Ten artykuł dobrze wam zrobił – zawołał mężczyzna głośno, odpalając krztuszący się spaliną silnik. Szary, gęsty dym musnął moje stopy, a ja odchrząknęłam głośno kaszląc. Oczy zaszły mi łzami, gdy odganiałam się od gryzącego dymu, teraz dosięgającego i mojej twarzy. – Wpisanie na listę atrakcji turystycznych było czymś, czego potrzebowaliście.

GOOD ENOUGHOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz