15. Oczekiwanie na wyrok.

859 98 6
                                    

Wodnisty blask słońca wdzierał się do zakurzonego i dużego pomieszczenia przez malutkie, zamalowane niedbale białą, matową farbą świetliki. Były na tyle wysoko, by przeciętnego wzrostu osoba nie była w stanie ich dosięgnąć. Pomiędzy ścianą a jedynym źródłem światła w tym skromnym miejscu utworzyły się drżące od byle szmeru firanki szarych od kurzu pajęczyn. Wokół tych pięknych i osamotnionych draperii tańczyły drobinki pyłu w powietrzu, podrywane to ruchu nikłymi powiewami wiatru, wdzierającymi się do środka przez nieszczelne ramy małych okienek, wykrzywione przez czas i użytek drzwi i cienkie mury starego budynku. Panujący wokół zapach przywodził na myśl czeluście zapomnianej na wiele lat piwniczki w podziemiach wiekowego domu. Niektórym na samą myśl o podobnych sensacjach przewracało się w brzuchu z niechęci i trwogi. Innym, a w tym mi, ten zapach przypominał mały skarbiec dobroci, cennych drobiazgów i sentymentalnych klejnotów, o których zapomniał czas. Nie było przecież niczego piękniejszego niż przywrócenie paru starym drobiazgom ich świetności, prawda? Nawet jeśli mały, zapomniany skarbczyk nie był wcale piwniczką, a strychem znajdującym się nad moją własną kawiarnią. I wybaczyć mogłam mu nawet podniszczoną, skrzypiącą przeraźliwie podłogę, przyprawiającą mnie o szybsze bicie serca przy każdym stawianym przeze mnie kroku.

Pewnie zastanawiacie się czego tam szukałam. Odpowiedziałabym szczerze, że szczęścia.

Nie tak eterycznego, za jakie je braliśmy. Nie tak niezwykle nieprzyziemnego. Szukałam szczęścia w codzienności mojego własnego życia i tego co mi dawało. A dało mi kawiarnię moich marzeń, która nie do końca okazała się tak łatwym i nieproblematycznym przedsięwzięciem, za jakie je brałam. Dała mi także budynek pełen tajemnic i skrytek. Czasami wypełnionymi starymi, wymagającymi renowacji meblami. Innym razem siedzib prawdziwych mysich gangów. Tym razem przez przypadek, grzebiąc pod jedną z gablot w poszukiwaniu długopisu, który jak na złość ciągle spadał mi z blatu baru, odnalazłam mały, zardzewiały kluczyk. Zbyt mały na szkatułkę i zbyt duży na drzwi jakiegokolwiek pomieszczenia, o którego istnieniu bym wiedziała. Odłożony na małą półeczkę obok lady, czekał na swoją chwilę świetności. A było nią odnalezienie na suficie w składziku uchwytu do wejścia na górę. I to tam, w tą malutką dziurkę, kluczyk pasował jak ulał. Nikt poza mną nie miał odwagi wejść na górę. Zwłaszcza po tym jak dwie godziny zajęło mi mocowanie się z podgniłą drabiną, przymocowaną do samego wejścia. Na jej widok dostawałam gęsiej skórki na całym ciele. Nie mogłam zdrowego rozsądku jednak pokonać nawet własnym rozumiem i roztropnością. Zakasałam za to rękawy, odgarnęłam włosy z twarzy i wspięłam się na jęczące od wysiłku pod moimi stopami schodki. Potem jedynie spojrzałam ponad siebie.

Pomieszczenie, które ujrzałam było wystarczająco wysokie bym mogła swobodnie się w nim wyprostować. Nogi uginały się pod moim ciężarem, zmuszając mnie tym samym do obserwowania uważnie połamanych przez czas i wilgoć desek. Strop nad moją głową chylił się z każdej strony ku ziemi, na samym jego środku łącząc się w prostokątny łuk zwieńczony paroma pokrytymi grubą warstwą brudu żyrandoli. Mój wzrok ześlizgnął się łagodnie z ich zamglonych przez sadzę kinkietów i spoczął na porwanych kawałkach drewna porozrzucanych po wszystkich kątach. Podłoga na samym środku spiętrzyła się i ziała na mnie swoją paszczą stworzoną z połamanych i groźnie wyglądających desek i ich drzazg, długości podobnej do mojego własnego ramienia. Ominęłam ją zgrabnie, przyciskając owinięty w gipsie nadgarstek do piersi. Wdychałam głęboko do płuc przepojone kurzem powietrze, obracając się wokół własnej osi z szerokim uśmiechem na ustach. Nie wszystko tutaj było doszczętnie zniszczone i zrujnowane. Po obu bokach pomieszczenia ustawiono wysokie po sam sufit piękne, mahoniowe szafy, z których wylewały się sterty niemodnych ubrań, butów i sprzętów z dawnej epoki, dawno nie będących w codziennym użyciu. Przed jednym z mętnych okien rozwieszone były zesztywniałe ubrania, jakby czekały by ich właściciel wreszcie się po nie zgłosił po latach schnięcia. Odgarnęłam ze swojej drogi jedną z wyblakłych par spodni, a osiadły na nich pył opadł prost na moje czoło i policzki. Przetarłam je rękawem swetra wiedząc, że prawdopodobnie wrócę na dół wyglądając jak sam Kopciuszek, który zasnął przy palenisku w kuchni.

GOOD ENOUGHOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz