rozdział dziesiąty

470 50 7
                                    

Poniedziałek, 22 kwietnia 2019, godzina 14.39

Wszyscy powoli opuszczali salę wykładową aż w końcu zostałem w niej tylko ja i profesor Kimberley. Powiedzieć, że czułem się nieswojo to mało oddające to co przeżywałem. Nie lubiłem przebywać sam na sam z jakimiś ludźmi, a tym bardziej ze starszą i atrakcyjną kobietą, która samym swoim wyglądem powodowała u mnie coś na kształt nieśmiałości. Nie lubiłem tego uczucia. Sam nie wiem czy miałem problemy w relacjach damsko-męskich czy to zwykłe zacięcie spowodowane brakiem kontaktu z ludźmi. Przed studiami miałem dziewczynę. Było nam ze sobą dobrze, związek trwał dwa lata, ale coś chyba zaczęło się wypalać, bo coraz bardziej zaczęliśmy się od siebie oddalać aż w końcu nadszedł czas mojego wyjazdu i zdecydowaliśmy, że nie ma sensu ciągnąć tego wszystkiego na siłę. Rozstaliśmy się w zgodzie i spokoju. Nie było kłótni, płaczu czy rzucania talerzami po mieszkaniu. Załatwiliśmy to jak cywilizowani młodzi ludzie. Oboje rozumieliśmy, że to jednak nie było to. Teraz z tego co wiem od mojej mamy to, że Amelia jest w okresie przygotowań do ślubu. Tak, wychodzi za mąż i dobrze jej się wiedzie. Osobiście życzę jej wszystkiego dobrego na nowej drodze życia, ale jednocześnie jestem chyba lekko rozgoryczony tym, że jej się udało z kimś innym, a ja nadal jestem samotnym kujonowatym (jest takie słowo w ogóle?) nerdem, którego życiem jest tylko i wyłącznie nauka. To trochę smutne nie sądzicie?

Stałem obok biurka profesor Kimberley i przyglądałem się jej uważnie. Ona natomiast nadal pogrążona była w swoich papierach i notatkach. Przygotowywała się zapewne na wykład z kolejną grupą studentów. Odchrząknąłem nieznacznie i dopiero wtedy podniosła na mnie swoje spojrzenie, które z sekundy na sekundę zmieniło się diametralnie. Z chłodnego do takiego normalnego, bardziej zbliżonego do ludzkiego, jeżeli takie w ogóle istnieje. Wpatrywała się we mnie chwilę i powoli podniosła się ze swojego miejsca. Przełknąłem ciężko ślinę i bardziej zacisnąłem palce na ramiączku plecaka.

— O czym chciała ze mną Pani porozmawiać, Pani profesor? – nie, mój głos wcale nie drżał, wcale.
— Gdy jesteśmy po zajęciach nie musisz mówić do mnie "pani" czy "profesor" – uśmiechnęła się delikatnie. Coraz bardziej zaczynałem się gubić w całej tej sytuacji. — Czuję się staro przez to ciągłe "pani". Mów po prostu Ann.
— Uhm, okej więc Ann o czym chciałaś porozmawiać? – teraz byłem jeszcze mniej pewny siebie niż chwilę temu. Głupi strach przed ludźmi.

Jej badawcze spojrzenie obejmowało całe moje ciało, od góry do dołu i z powrotem. Czułem się coraz bardziej niepewnie. Tak samo jak w czwartej klasie podstawówki gdy przeniosłem się do nowej szkoły i klasy. Byłem sam, mały i przestraszony wśród dzieciaków, które znały się od małego. Z początku trzymałem się bardzo na uboczu. W ławce siedziałem sam, mało się odzywałem, bo myślałem, że gdy powiem tylko słowo to wszyscy zaczną się ze mnie śmiać. Do trzeciej klasy gimnazjum miałem stwierdzoną logofobię, która objawiała się trudnościami w mówieniu, a nawet niemożliwością wysłowienia się. Potem po wielu wizytach u różnych specjalistów każdy z nich stwierdził u mnie też fobię społeczną. Nie mylcie jej z nadmierną nieśmiałością. Fobia społeczna definiuje się jako zaburzenie lękowe z grupy zaburzeń nerwicowych. Odczuwałem lęk przed wszystkimi, a raczej większością sytuacji społecznych, w których musiałem uczestniczyć ja i inni ludzie. Dlatego też jak ognia unikałem zatłoczonych miejsc albo terytoriów gdzie przebywała duża grupa osób. Ludzie, tacy jak ja, dotknięci fobią społeczną bardzo często rezygnują z życia towarzyskiego, a niekiedy ograniczają też wyjścia z domu do minimum, ponieważ poza najbliższymi i znajomymi kontakty z innymi ludźmi wywołują u nich lęk. Bardzo często gdy ktoś czegoś ode mnie chciał moje serce zaczynało walić jak stado koni na wybiegu, ręce trzęsły się jak kiepska galaretka, na twarzy i szyi dostawałem czerwonych wypieków, a głos załamywał się przy pierwszym lepszym wypowiedzianym słowie. Nie myślcie, że nie próbowałem sobie z tym radzić, ale z czasem po prostu odpuściłem i zacząłem przyjmować anksjolityki, czyli inaczej psychotropy, które powodują działanie zmniejszające lęk, niepokój czy napięcie emocjonalne. Brałem głównie hydroksyzynę, potem przerzucili mnie na diazepam, a skończyłem na zopiklonie. Miałem jeszcze wprowadzane różne antydepresanty, które nie działały. Tak, byłem i teraz czasami też jestem faszerowany lekami. Jak zdołaliście załapać, utożsamiałem się z chodzącym zombie i nadal często tak jest, ale przynajmniej już mniej boję się wychodzić z moich czterech ścian. Mimo tego nadal w jakimś stopniu mam dziwne uprzedzenie do ludzi. Nie wiem czym kierowane, ale nie umiem im ufać. Nie uważajcie mnie tylko za jakiegoś czubka, broń Boże! Bardziej wolę określenie: młody człowiek z zaburzeniami lękowymi.

let's make a deal $ cakeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz