rozdział czterdziesty siódmy

347 54 19
                                    

{zwróćcie uwagę na datę tego rozdziału jak i poprzedniego}


Piątek, 22 listopada 2019, godzina 09.26/23.01

— Za dwie godziny mam lot – powiedziałem nerwowo do słuchawki telefonu.  — Nie, Jack. Po prostu potrzebuję się stąd wyrwać. Tak wiem, że to nie jest wyjście, ale pozwól mi o tym wszystkim pomyśleć u ciebie i tam dasz mi kazanie jak ojciec.

Po chwili rozłączyłem się i rzuciłem telefon na nadal niezaścielone łóżko. Wokół walały się ubrania, które miałem spakować do walizki, ale coś powodowało, że nie byłem w stanie tego zrobić. Stałem na środku salonu otoczony przez ubrania, różne drobne rzeczy i wszystko co wyglądało względnie gotowe do użytku.

Potrzebowałem stąd zniknąć na jakiś czas. Odciąć się od pewnych miejsc i tym bardziej osób. Chciałem tylko zaszyć się w cichym i spokojnym miejscu bez wścibskich ludzi. Po prostu w spokoju posiedzieć i przekalkulować różne wartości i sprawy.

Nagle mój telefon zaczął uparcie dzwonić. Gdy tylko dostrzegłem zlepek pięciu liter od razu w moich oczach pojawiły się łzy. Podniosłem urządzenie z podłogi i odrzuciłem połączenie. Dwieście czterdziesty trzeci raz w ciągu czterech dni.

W tym momencie nie chciałem widzieć ani rozmawiać z nikim, a tym bardziej z nim.

Moje idealne i cudowne życie z Calumem przeżywało kryzys i to dość poważny. Do tego stopnia, że w którymś momencie zabrałem wszystkie swoje rzeczy z mieszkania bruneta i na odchodne trzasnąłem drzwiami tak, że sąsiadka znad przeciwka wychyliła swój siwy łeb zza drzwi.

Miałem dość. Po całej tej kłótni chyba tak naprawdę o nic, płakałem jak dwuletnie dziecko. Nie przespałem kilka pierwszych nocy. Tylko przewracałem się z boku na bok i zastnawiałem się co mam robić.
Skrupulatnie unikałem jakiegokolwiek kontaktu z Calumem. Nie odbierałem żadnych telefonów, nie czytałem wiadomości.

Nie chciałem też, by ktokolwiek dowiedział się o tej absurdalnej sytuacji. Wolałem zamieść wszystko pod dywan i oszukiwać samego siebie przed tym, że to mnie niszczy. Nie byłem gotowy na żadną z rozmów, które przeprowadzałem w swojej głowie.

Nie byłem gotowy na nic.

Mój telefon po raz kolejny zawibrował, ale zamiast irytującego dźwięku dzwonka doszedł do mnie dźwięk nowej wiadomości. Nie chciałem jej odczytywać, ale mój wewnętrzy niepokój zwyciężył wszystko.

Ze łzami w oczach wziąłem urządzenie w dłoń i odblokowałem je.
Wiadomość była krótka i zwięzła.


Czasami cisza jest gorsza od największego krzyku. Proszę, porozmawiaj ze mną.
Kocham Cię idioto...
                                                                  Calum


Ze złością, ale i rozrywającym mnie bólem rzuciłem telefon przed siebie. Na moje szczęście upadł bezpiecznie na poduszkę.

Podszedłem do pustej walizki i zacząłem wrzucać do niej najpotrzebniejsze ubrania i drobiazgi. Po półgodzinie byłem już w drodze na lotnisko. Do odlotu pozostała mi mniej więcej godzina.

Gdy w końcu znalazłem się na pokładzie samolotu już wypełnionego ludźmi w moich oczach ponownie zebrały się niechciane łzy. Miałem ochotę po prostu wrócić do czterech kątów w mieszkaniu Caluma i wtulić się w jego ciepłe ciało pachnące pomarańczą i czekoladą. Położyć się w salonie i oglądać denne filmy w telewizji.

Wiedziałem jednak, że nie mógłbym tego zrobić. Nie teraz, nie w momencie, gdy wszystko jeszcze było zbyt świeże i podatne na kolejne rany.

{…}

Cały lot minął bez większych komplikacji. Gdy w końcu znalazłem się na lotnisku już z daleka zauważyłem Jacka stojącego z niedużą kartką: " czekam na mojego brata debila". Mimo wszystko uśmiechnąłem się na to.

Gdy tylko mnie dostrzegł podszedł do mnie i zamknął w braterskim uścisku.

— Zabierasz mi tlen – wychrypiałem.
— Ratujesz mi życie. Celeste praktycznie wyrzuciła mnie z domu.
— Sam też bym cię wyrzucił – spojrzałem na niego.  — Dobra, nie patrz tak mnie.
— Pamiętaj, że chciałeś u mnie mieszkać przez kilka dni.

Ruszyliśmy powoli w stronę samochodu blondyna.
Po dwudziestominutowej drodze w końcu znaleźliśmy się w mieszkaniu mojego kochanego brata.

Doskonale widać było wpływ Celeste na wygląd tego miejsca. Wszystko było w ciemnych kolorach, tylko niektóre ściany przerywały to wszystko i były jasne.
W kuchni zdołałem usłyszeć krzątającą się kobietę. Po chwili wychyliła się i uśmiechnęła wesoło.

— Luke, tak dawno cię nie widziałam – podeszła do mnie i przytuliła.
— Swojego męża już nie powitasz?
— Ty się już lepiej dzisiaj nie odzywaj, bo będziesz spał w salonie – powiedziała do mojego brata i za chwilę skierowała się do mnie.  — Pewnie jesteś głodny i zmęczony po tym locie. Chodź, właśnie robiłam obiad.

Posłusznie ruszyłem za nią. Jackowi posłałem tylko chamski uśmieszek i zniknąłem z Celeste w kuchni.

{…}

Wieczorem, a raczej w nocy, gdy Celeste i ich córka zasnęły, wyszedłem na przestronny balkon i wyciągnąłem z kieszeni bluzy prawie pustą paczkę papierosów.

— Od kiedy palisz młody? – obok mnie pojawił się Jack.
— Od jakiegoś czasu – zabrał mi z dłoni opakowanie i sam wyjął sobie jednego papierosa.  — A ty od kiedy?
— Nie palę. Chyba, że Celeste nie widzi. Zabiłaby mnie – zaśmiał się cicho.

Widok przede mną był imponujący. Północna część Nowego Jorku tętniła prawdziwym życiem. Co chwilę gdzieś pojawiali się ludzie. Gdzieś przejeżdżały słynne żółte taksówki.

Wszystko żyło swoim własnym życiem i biło jednakowym rytmem.

— A teraz powiedz mi co cię tutaj sprowadziło. Cały dzień wyglądałeś jakby nam co najmniej zabili rodziców.

Zaśmiałem się cicho nawet jeśli moje serce rozpadało się na miliony kawałków i nie umiało znaleźć drogi, by złożyć się z powrotem w całość. To wszystko tak cholernie bolało. Za bardzo bolało, by wyrazić to słowami.

— To cholernie długa historia, Jack.
— A ja mam cholernie dużo czasu. Gadaj.

To była długa noc. Najdłuższa z moich wszystkich.

let's make a deal $ cakeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz