rozdział dwudziesty trzeci

402 53 2
                                    

Piątek, 26 kwietnia 2019, godzina 19.59 

— Luke? Luke Hemmings? 

Stałem jak słup soli i przypatrywałem się dziewczynie stojącej przede mną. Miała średniej długości brązowe i połyskujące włosy. Niebieskie oczy wpatrywały się z ciekawością w moje własne. Jasna cera pozostała taka sama jaką widziałem po raz ostatni cztery lata temu. Oto stała przede mną moja dawna miłość. 

Amelia

— Amelia. Nic się nie zmieniłaś – uśmiechnąłem się przyjaźnie w jej stronę. Od razu odwzajemniła gest.
— Ty za to urosłeś. I to sporo – musiała lekko zadrzeć głowę do góry, by na mnie spojrzeć.
— Najwidoczniej – nie chciałem być niemiły, po prostu przy niej zawsze byłem lekko nieśmiały. 
— Masz ochotę na kawę? Wiem, że jest późno, ale skoro już na siebie wpadliśmy to przynajmniej możemy porozmawiać i opowiesz mi co tam w wielkim San Francisco. 

Chwyciła mnie pod ramię i zaczęła prowadzić w mniej mi znanym kierunku. Była tą samą Amelią co kilka lat wstecz. Wiecznie uśmiechnięta i emanująca pozytywną energią. Czasami nawet wydawała mi się lekko szalona, ale to właśnie w niej uwielbiałem. Tę chęć do życia, której mi często brakowało. Przy niej zacząłem jako tako normalnie funkcjonować. Pomagała mi gdy miałem gorszy okres. Zawsze przy mnie była. Można, by rzec, że była – nadal jest – ideałem chodzącym na dwóch nogach. Po drodze przypatrywałem się jej twarzy. Może mało dyskretnie, ale ona zdawała się tego nie zauważać. Przypatrywałem się jej lekko zadartemu nosowi, na którym kochałem zostawiać małe pocałunki. Ciemne rzęsy teraz wydawały się gęstsze i trochę dłuższe. Ciemne brwi idealnie komponowały się z jasną cerą. Nadal miała na czole znamię po przebytej ospie. Usta w kolorze jasnego różu, lekko spierzchnięte cały czas się uśmiechały. Nadal trzymała mnie pod ramię gdy doszliśmy do pierwszej lepszej knajpy. Mimo, że spędziłem w Sacramento prawie pół życia to i tak do tej pory nie miałem pojęcia o istnieniu tych lokali.

Usiedliśmy przy jednym z wolnych stolików. Zamówiłem sobie herbatę z miodem, a Amelia zwykłą kawę. Siedzieliśmy w milczeniu i wzajemnie mierzyliśmy się wzrokiem. Nagle kobieta wybuchnęła śmiechem. 

— Co cię tak śmieszy? – sam zaczynałem się cicho śmiać. Jej śmiech zawsze był zaraźliwy.
— Z ciebie. Wyglądasz tak samo jak wtedy gdy zabrałeś mnie na pierwszą randkę. Taki trochę przerażony.
— To nie było zabawne. Myślałem, że zejdę wtedy na zawał. Naprawdę – teraz i na moich ustach gościł szeroki uśmiech. Jak za dawnych, dobrych czasów. — Pamiętam, że miałaś wtedy na sobie swoją ulubioną czarną sukienkę i przez przypadek oblałaś się wodą i siedziałaś z taką wilgotną plamą.
— Hej, nie tylko ty miałeś prawo być zestresowany. Ja też bałam się, że coś pójdzie nie tak. Chciałam żeby ta randka była idealna, bo w końcu była moją pierwszą.
 

Zaśmiała się cicho i dalej intensywnie wpatrywała w moją osobę. 

— Nadal przeraża mnie to twoje spojrzenie. Jakbyś chciała mnie zabić.
— Twoje jest nie lepsze, marudo.
— Znowu zamierzasz mnie tak nazywać? To było straszne.
— Gdybyś nie był taką marudą to pewnie bym tak do ciebie nie mówiła. Marudo.
— Watson – zaśmiała się po raz kolejny, ale nie powiedziała nic więcej. 

Dalsza część rozmowy zeszła na temat studiów, życia w San Francisco i powodów dla których zdecydowałem przyjechać do domu na weekend. 

 
— Słyszałem, że wychodzisz za Grega – powiedziałem powoli i dość niepewnie. Jej wyraz twarzy nie zmienił się, ale widziałem, że nieznacznie spięła mięśnie.
— Można tak powiedzieć, ale to bardziej Greg wychodzi za mojego ojca – zaśmiała się nerwowo.
— Co masz na myśli?
— Kochamy się, to fakt, ale nie czuję się przy nim dobrze. Bardziej woli spędzać czas w biurze przy moim ojcu niż ze mną.
— Wiesz, że zasługujesz na kogoś lepszego? 
— Daj spokój Luke. Macie po dwadzieścia parę lat, a nadal żywicie do siebie tę szczeniacką nienawiść z czasów liceum. To zabawne – uśmiechnęła się lekko i upiła łyk swojej kawy. 

let's make a deal $ cakeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz