Piątek, 26 kwietnia 2019, godzina 15.06
Po dzisiejszej podróży stwierdziłem, że muszę zaopatrzyć się we własny samochód, bo pożyczanie starego i kompletnie nadającego się do naprawy Forda Mustanga, rocznik tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty siódmy w kolorze bardzo wypłowiałej czerni, od Ashtona kiepsko mi się widzi. Oczywiście uwielbiałem stare samochody, ale nie tak stare, a raczej tak zdezelowane. Prawe przednie drzwi od strony pasażera zacinały się cholernie i żeby je otworzyć trzeba było nieźle kopnąć. Drugi bieg uparcie nie dawał się wbić, a do tego wszystkiego dochodziło trzeszczące zawieszenie, które wołało o pomstę do nieba. A mimo tego ten grat nadal jeździł.
Samochód ten Ashton odziedziczył po swoim tacie, który jeździł nim gdy tamten był w jego wieku. Oczywiście pominął fakt, że gdy ojciec blondyna miał dwadzieścia parę lat to ten samochód wyglądał dużo lepiej. Z naciskiem na słowo "dużo" i "lepiej". Ale chłopak nie miał prawa narzekać. Nawet tego nie robił. Wolał już jeździć obdrapanym autem niżeli miałby go nie mieć w ogóle. Kochał ten samochód bardziej niż cokolwiek innego. Czasami zdarzało mi się pożyczać to cacko, by dostać się gdzieś, gdzie nie miałem najzwyczajniej ochoty jeździć pociągiem czy tramwajem. Jednym z takich miejsc był dom moich rodziców w Sacramento. Niecałe dwie godziny drogi z San Francisco bez korków i innych rzeczy.
Kilka minut po godzinie piętnastej, ukochane dziecko Ashtona z lekkim piskiem zatrzymało się na Pięćdziesiątej Szóstej Ulicy. Wysiadłem z auta z lekko zdrętwiałymi nogami, a gdy je wyprostowałem wydobył się z nich cichy trzask. W twarz uderzył mnie delikatny wiatr i sześćdziesiąt dziewięć stopni Fahrenheita. Pogoda była ładna, świeciło jasne, wiosenne słońce, a na niebie błąkało się kilka chmur. Wciągnąłem głęboko powietrze i napawałem się nim tak, jak wtedy gdy miałem jedenaście lat. Przeszedłem na tył samochodu i po chwilowej walce, z bagażnika wyciągnąłem torbę podróżną. Tym razem nie kłopocząc się, z ogromnym hukiem zamknąłem klapę. Gdzieś niedaleko odezwało się szczekanie psa.
Dom moich rodziców zaliczał się raczej do tych standardowych w Ameryce. Przed domem rozciągał się skoszony trawnik, a po mojej lewej dwa średniej wielkości drzewka ozdobne. Samo mieszkanie zbudowane było ze zwykłej surowej cegły i obłożone czymś na rodzaj i kształt plastikowej boazerii. Sam w sobie nie był duży, ale swego czasu idealnie mieścił piątkę ludzi i psa. A teraz gdy ja wraz z moimi dwoma braćmi pofrunęliśmy każde w swoją stronę ten dom wydawał się aż za duży jak na dwójkę ludzi przed pięćdziesiątką.
Pewnym krokiem ruszyłem w stronę drzwi wejściowych, a znajdując się już przed samymi drzwiami obleciało mnie dziwne poczucie, że już nigdy nie będę tym samym dzieciakiem, które przynajmniej raz w tygodniu przebiegało przez to wejście z rozciętą brwią czy kolanem do mamy, by ta opatrzyła skaleczenie, a potem z troską całowała czoło, by zapewnić, że za kilka dni ból przejdzie.Robię się cholera za sentymentalny. Jeszcze brakuje żebym się tutaj rozpłakał.
Zadzwoniłem dzwonkiem i czekałem aż ktoś mi otworzy. Po chwili mogłem dosłyszeć dźwięk kroków i otwieranego zamka. W drzwiach pojawiła się niższa ode mnie kobieta z ciemnymi blond włosami i szczęśliwym uśmiechem. Mimowolnie i na moje usta wkradł się uśmiech mówiący o tym, że tęskniłem.
— Luke! W końcu zachciało ci się odwiedzić starą matkę – przyciągnęła mnie do siebie i zamknęła w typowym matczynym uścisku.
— Nie jesteś stara mamo. Tęskniłem.
— Wchodź, nie będziemy tak stać w progu. Specjalnie na twój przyjazd zrobiłam twoje ulubione ciastka.
— Ciastka? Te idealne z orzechami? – moje oczy momentalnie zabłysły, a gdy moja mama skinęła głową, nie patrząc na nic po prostu pobiegłem w stronę kuchni.— I ty uważasz, że masz prawie dwadzieścia trzy lata?! – usłyszałem jej głos z korytarza i odgłos zamykanych drzwi, a potem jej wesoły śmiech.
Zastała mnie siedzącego przy wyspie kuchennej i zajadającego się świeżo upieczonymi ciastkami. Ten sam smak, tak samo jak kawy, przywoływał do głowy wspomnienia związane z dzieciństwem.
Usiadła naprzeciwko mnie i z miłością w oczach patrzyła jak co chwilę pochłaniam moje ukochane i ulubione ciastka. Jednocześnie wzrokiem błądziłem po pomieszczeniu, by przekonać się czy cokolwiek tutaj się zmieniło. Ostatni raz byłem tutaj na święta. Tak to nigdy nie miałem czasu, a czasami i chęci, by przyjechać w odwiedziny. Zawsze tłumaczyłem się ogromem nauki i obowiązkami.Teraz ściany nie były już błękitne, a w kolorze kawy z mlekiem. Nawet meble zostały zmienione. Z ciemnych i masywnych nie pozostało nic. Teraz kuchnię zdobiło jasne i wyglądające lekko wyposażenie. Mimo tych zmian na lodówce nadal widniało zdjęcie mnie, Bena i Jacka. Za to na ścianie naprzeciwko wisiało nasze wspólne, rodzinne zdjęcie zrobione bodajże na moje osiemnaste urodziny. Wzrokiem z powrotem wróciłem do mojej mamy, która aktualnie zajęta była przygotowywaniem kawy.
— Kiedy zrobiliście remont? – udało mi się wydusić z ciastkiem w ustach.
— Mówiłam ci Lucas, że masz nie mówić z pełnymi ustami – niby mnie ganiła, ale w jej głosie słychać było rozbawienie. Wymamrotałem ciche przeprosiny. — Jakoś niedawno. Po świętach. Zdecydowaliśmy z tatą, że denerwuje mnie już ten błękit na ścianach. Jak Ashton?
— Dobrze. Irytuje mnie tak samo, a nawet bardziej, ale jest okej – zaśmiałem się lekko.
— Następnym razem musicie przyjechać razem. Za nim też tęsknie. Jest jakby mój czwarty syn.
— Ale to ja jestem ten najlepszy.
— Powiem ci, że to Jack zawsze był ten najgrzeczniejszy.
— Mamo! – powiedziałem z udawaną złością, a Liz zaśmiała się na ten mój mały wybuch. Nawet jeśli był udawany.
— Doskonale wiesz, że to ty zawsze byłeś moim ukochanym niezdarą.Odwróciła się w moją stronę i położyła na blacie kubek z parującym napojem. Zaciągnąłem się jego aromatem. Był taki sam jaki zapamiętałem z dzieciństwa.
— Tęskniłem za tym. Za kawą i za tymi ciastkami. Ogólnie za domem – spojrzałem na nią delikatnie, a na jej twarzy gościł mały uśmiech.
Tak, byłem w domu. Zdecydowanie. Nawet jeśli mam prawie dwadzieścia trzy lata na karku nadal czuję się jak mały dzieciak siedząc w tej kuchni. Tutaj jakby wszystkie moje problemy ulatywały gdzieś daleko i miały się pojawić dopiero wtedy gdy stąd wyjdę i wrócę do San Francisco. Tutaj nie było Caluma, nie było Megan, nie było tego piekielnego pocałunku. Był mój ulubiony kubek z Batmanem. Były moje ulubione orzechowe ciastka. Był spokój.
— Więc teraz opowiadaj co się dzieje – z zamyślenia wyrwał mnie stroskany głos mojej rodzicielki.
— Skąd wiesz, że coś się dzieje? – spytałem niepewnie.
— Gdyby wszystko było w porządku nie przyjeżdżałbyś nagle do domu żeby tylko nas odwiedzić. Możesz mówić co chcesz, ale od lekko dwudziestu sześciu lat jestem matką i widzę gdy coś jest nie tak u moich dzieci. Instynkt macierzyński. A teraz mów. Coś z Ashtonem?
— Uh, to jest dużo bardziej skomplikowane niż sprawa z Ashtonem. Dużo, dużo bardziej.Od czego mam zacząć?
$
halo, żyje tu ktoś jeszcze czy nie?:(przepraszam, że tak rzadko są rozdziały, ale nie mam po prostu czasu kompletnie na nic... nawet siusiu zrobić spokojnie nie mogę...
i przepraszam od razu za jakość rozdziałów, że są nudne albo mają błędy. chcę tylko sprawiać wam radość kluseczki!
żyje jakoś, trzymajcie się dobrze i jedzcie dużo klusek, bo są dobre!
wasza niedobra kluska :(
CZYTASZ
let's make a deal $ cake
FanfictionLuke to student na drugim roku medycyny. Dla niego liczy się tylko nauka. Można rzec, że jest typowym nerdem. W jego dość nudne życie spektakularnie wkracza Calum, student muzykologii, który jest jego zupełnym przeciwieństwem. W nietypowy sposób poz...