rozdział dwudziesty

419 55 2
                                    

Piątek, 26 kwietnia 2019, godzina 17.16 

—… no więc jakoś w skrócie tak to wygląda – pochylałem się nad kubkiem, z zimną już, kawą i myślałem nad tym co zdążyłem powiedzieć.
— Nie zamierzam prawić ci kazań Luke, to chyba wiesz, bo jesteś dorosły i sam umiesz zdecydować czy coś jest dla ciebie dobre, a co nie. Mogę ci jedynie powiedzieć, że nawet jeśli znacie się tylko trochę ponad tydzień to coś między wami jest – spojrzałem na nią zdezorientowany. — To coś zazwyczaj nazywają chemią?
— Masz na myśli to, że coś nas do siebie ciągnie?
— Och, jak zwał tak zwał. Nie ucz matki – trzepnęła mnie lekko w ramię, uśmiechnąłem się na ten gest. 
— Tylko co ja mam zrobić jeśli ona naprawdę jest z nim w ciąży? – mój głos był zrezygnowany i jakby smutny? — Przecież nie będę pchał się między dwoje dorosłych ludzi, których łączy dziecko.
— To, że ona może być w ciąży akurat z nim nie stawia cię na przegranej pozycji.
— Co masz przez to na myśli? – zapytałem głupio.
— Uh, Luke, a twój ojciec mówił, że to Ben tak wolno łapie, ale jak widzę ty go w tym prześcigasz. 
— Mamo... 
— Chcę ci powiedzieć, że nawet jeśli jest z nim w ciąży nie znaczy, że ty nie możesz być w jego życiu. A jeśli to nie jego dziecko to zapewne rozstanie się z nią i spokojnie będzie mógł zająć się tobą – uśmiechnęła się pokrzepiająco. 
— A jeśli to jednak jego dziecko? Co wtedy? 

Byłem już doszczętnie sceptycznie nastawiony do całej tej sytuacji. Wiedziałem, że z Calumem mógłbym się dogadać w każdej kwestii. Mogliśmy godzinami rozmawiać, a tematy nigdy nie miały końca. Wiedziałem też, że przy nim nie czuję tego dziwnego skrępowania co przy innych ludziach. Byłem między młotem, a kowadłem. Siedząc tutaj, w moim rodzinnym domu w Sacramento to wszystko wydawało się nierealistyczne i przede wszystkim śmieszne, ale wiedziałem, że gdy w niedzielę wieczorem będę wracał do San Francisco to wszystko uderzy we mnie ze zdwojoną siłą, a ja będę musiał stawić temu czoło. 

— A jeśli to jego dziecko to jest zwykłym kutasem, który zamącił w głowie mojemu synkowi – spojrzałem na nią ze zdziwieniem w oczach. 
— Od kiedy ty używasz taki słów, mamo? – zaśmiała się przez co jej dobry humor udzielił się i mi.
— Odkąd twój tata stał się starzejącym się zrzędą – próbowałem powstrzymać kolejną falę śmiechu, ale chyba mi to nie wyszło. Tak mi się wydaje.
— Co u Jacka i Bena? Dawno z nimi nie rozmawiałem – oto Luke Hemmings – mistrz w płynnej zmianie tematu.
— Jack jak to Jack. Siedzi razem z Celeste w Nowym Jorku, niedawno urodziła mu się córka – posłałem jej pytające spojrzenie. — Nie mówił ci? Pewnie zapomniał, ale nie ma co się dziwić. Tu praca, tam małe dziecko. Jak znajdzie chwilę to pewnie do ciebie zadzwoni.
— Znając  życie to pewnie zobaczymy się dopiero na imieninach u ciotki Meredith – mama pokręciła z rozbawieniem głową, jednocześnie sięgając po jedno z ostatnich orzechowych ciastek.
— Nie wiń go za to, że ma rodzinę i milion innych obowiązków.
— A co u Bena?
— Odkąd wyleciał do tej Australii na studia rzadko kiedy rozmawiamy. Czasami dzwoni raz na dwa tygodnie, a czasami rzadziej. Ale też mu się nie dziwię. Tam ma nowe towarzystwo, zapomniał o starej matce – udawała smutek w głosie, ale ja wiedziałem, że w tym udawaniu jest trochę prawdy. — Za to ty jesteś praktycznie na miejscu, więc dziwi mnie to, że tak rzadko tutaj jesteś.
— Wiesz, że mam dużo nauki i zaliczeń. Dopiero w ten weekend znalazłem czas, bo piątek mam wolny. 

Uśmiechnęła się tylko i wstała od stołu. Zabrała kubki i wstawiła do zmywarki. Wtedy po korytarzu rozszedł się odgłos otwieranych drzwi i męski głos dobiegający z progu: 

Czyżby mój syn przyjechał, bo widzę przed domem grat po ojcu Irwina? 

I chwilę potem w drzwiach pojawił się mój ojciec. Ubrany w błękitną koszulę, czarne spodnie i przewieszoną przez ramię marynarkę, stał oparty o framugę i uśmiechał się delikatnie. 

— W końcu znalazł drogę do domu. Trochę mu to zajęło – mama posłała w moją stronę porozumiewawcze spojrzenie, a zaraz wróciła wzrokiem do swojego męża. — Jak było w pracy?
— Znośnie, ale Greg zaczyna mi powoli działać na nerwy. Myśli, że jak żeni się z córką Watsonów to wszystko mu wolno.
— To Amelia wychodzi za Grega? Żartujesz, prawda?

Gwoli ścisłości, Greg to mój dawny, znienawidzony do tej pory, kolega z czasów liceum. Wiecznie mi dogryzał, czasami wyśmiewał, a raz nawet próbował pobić, ale jakoś udało mi się tego uniknąć. Zamurowało mnie gdy dowiedziałem się, że moja była dziewczyna wychodzi za takiego palanta. Przecież ona zmarnuje sobie przy nim życie. Ona zasługuje na kogoś lepszego. Dosłownie lepszego. 

— A czy wyglądam na takiego? Panoszy się po biurze jak nie wiadomo kto. Teraz rozumiem co czułeś gdy chodziłeś z nim do liceum.
— Zdołałeś zrozumieć to po tylu latach? Brawo. 
— Luke, nie bądź niemiły – upomniała mnie mama. 
— Daj spokój Liz. Chłopak ma rację. Dopiero teraz widzę jaki z Grega idiota.
 

Rozmawialiśmy jeszcze chwilę i stwierdziłem, że pójdę zanieść rzeczy do swojego byłego pokoju, a potem pójdę się przejść i przejrzeć stare kąty.

Mój nastoletni pokój nie zmienił się nic odkąd wyprowadziłem swoje cztery litery z domu Hemmings. Ściany nadal były w kolorze ciemnego błękitu z jedną czarną ścianą. Na wschód od okna na ścianie nadal wisiały moje plakaty z zespołami. Dwuosobowe łóżko było pościelone, a na nim znajdowała się świeża i niedawno przebrana pościel. Na półce naprzeciwko łóżka nadal stało kilka książek i płyt, których nie zabrałem podczas przeprowadzki. W kącie zauważyłem swoją starą gitarę elektryczną, która po tylu latach nieużywalności straciła swój blask i wypłowiała od wpadającego przez okno słońca. Rzuciłem torbę na łóżko i przy okazji siebie też. Leżałem i tępo wpatrywałem się w sufit, intensywnie myśląc nad moją dzisiejszą rozmową z mamą. W głowie miałem istny armagedon jak nie koniec świata. Po chwili podniosłem się do pozycji siedzącej i stwierdziłem, że takie siedzenie nic mi nie da i muszę się stąd wyrwać. Iść i się przejść. 

Zbiegłem po schodach na dół. Rodzice siedzieli w salonie oglądając jakiś denny reality-show. Przy drzwiach poinformowałem ich, że wychodzę i nie wiem o której wrócę. Usłyszałem tylko coś na kształt "okej" i drzwi się za mną zamknęły. Szedłem powoli ulicami Sacramento aż w końcu znalazłem się na Pico Way, jakieś czterdzieści pięć minut od domu. Powoli zbliżała się dwudziesta, słońce zaczęło zachować się za kondygnacjami domów i innych budynków. Stwierdziłem, że starczy mi tego spaceru i że wracam do domu i oczywiście gdy miałem już zawracać musiałem na kogoś wpaść. A raczej ktoś wpadł na mnie. Osoba, która się ze mną zderzyła, po chwili przemówiła. Do tej pory nazbyt doskonale pamiętam ten głos. I osobę, która nim mówiła. 

Luke? Luke Hemmings? 

Lepiej już chyba być nie może. Tak kochani, wyczujcie tam sarkazm.










$
hej!

rozdział dedykuję przede wszystkim lovelywildash której bardzobardzobardzo dziękuję!

kolejny rozdział ustawowo w piątek.

jeżeli ten rozdział jest nudny, przepraszam, ale chciałam go dodać, a mam łoo i jeszcze raz tyle lekcji i nauki...

kocham was i żyjcie!

let's make a deal $ cakeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz