Rozdział 7 w którym wreszcie coś sie dzieje

42 5 0
                                    


Mijały dni, a potem tygodnie, a ja nie miałem nadal pojęcia jak funkcjonować w tym wymiarze. O ile początkowo byłem zaskoczony jak normalni ludzie sprzed 500 lat momentami są, to im dłużej tu funkcjonowałem, tym bardziej mieszane odczucia miałem. Momentami miałem wrażenie, że nie przebywam z ludźmi sprzed wieków, tylko ze znajomymi ze studiów, aż nagle renesansowa rzeczywistość uderzała we mnie jak piorun. O ile w pracowni zaczynałem sie czuć swobodnie, to każde wyjście na ulice Rzymu okazywało sie być dla mnie nie małym szokiem. Wszystko działo sie w swoim dziwnym tempie, wszędzie roztaczał się specyficzny zapach, który zdecydowanie nie był smrodem Warszawskiego smogu. Dosłownie widziałem, jak chudzi kieszonkowcy biegają i okradają co bogatszych mieszczan, a kupcy sprzedający jedzenie na targu targują sie o wszystko co tylko można było tam znaleźć. Z jednej strony wszędzie było okropne zamieszanie, a z drugiej strony jakiś kojący spokój który był dla mnie niezrozumiały po latach życia w zagonionej XXI wiecznej Warszawie.

O ile pierwsze dni jakoś przeżyłem, nagle okazało się, że nawet mieszkając w komórce w pracowni u Michała, muszę znaleźć jakiś sposób na zarobek. Co prawda zostałem jakoś przypadkiem wciągnięty w życie pracowni i wszyscy uczyli mnie jak robić pędzle, ucierać farby czy przygotowywać zaprawę, ale nie miałem z tego żadnych pieniędzy. Zresztą, prawda jest taka, że nie miałem wiele do robienia. Uczniowie Michała zebrali się grupą tylko dlatego, że mieli zrobić sklepienie kaplicy, ale doskonale wiedziałem, że na boku artysta robi swoje. Za dużo poświęciłem czasu na naukę o Buonarottim, żeby uwierzyć, że rzeźbiarz tak po prostu wychodzi z pracowni, zaraz przed wielkim zamówieniem. Musiał pracować nad jakąś rzeźbą do ostatniej chwili, aż do momentu kiedy nie wejdzie na rusztowania.  

Wiedziałem, że muszę znaleźć jakąś pracę. Co prawda miałem z tym nie mały problem, bo po prawdzie byłem już na to za stary. Miałem już ponad 20 lat, to za dużo by iść gdziekolwiek do terminu. Co prawda na tle innych ludzi z Rzymu, wychodziłem na nieźle wykształconego. Potrafiłem czytać i liczyć. Nagle okazało się, że nie jestem takim debilem za jakiego sie uznawałem. Problemem jednak okazało sie to, że właściwie nie umiałem pisać w ich tego słowa znaczeniu. Moje pismo wygląda jakbym miał atak padaczki i każda litera jest innego rozmiaru, a to w połączeniu z pisaniem piórem maczanym w atramencie, a nie długopisem, dawało mi ręce ciągle umazane w atramencie, łzy w oczach i zażenowane spojrzenia osób które próbowały to rozczytać.

Jedynym sposobem, żebym miał co jeść, nie polegając tylko na uczniach Michała, były jakieś drobne usługi za jedną czy dwie monety. A to przeniosłem coś, a to pomogłem jakiemuś kupcowi. Biegałem od jednego do drugiego kąta po całym Rzymie żeby mieć cokolwiek do kieszeni. Nawet moja kondycja sie nieco poprawiła, co jest całkiem dziwne na tle tego, że jadłem jeszcze mniej niż kiedyś.  Tak czy siak wracałem kiedy udało mi sie uzbierać na jakiś obiad i wracałem z kawałkiem jakiegoś pieczywa i nawet czasem kilku warzyw.  Bez życia padałem na pryczę i tyle było mojej aktywności, aż ktoś nie wchodził do mojego pokoju i nie rzucał we mnie jakimś przedmiotem, żeby zaciągnąć mnie do pracy, tym razem w pracowni.  I tak dzień po dniu. Rano pracowałem na jedzenie, wieczorami próbowałem zrobić z siebie artystę z prawdziwego, renesansowego zdarzenia, a nie na współczesny sposób. Fakt, zrobiłem wrażenie wiedzą o tych bardziej znanych artystach ich czasów. Przeczytałem przecież całą serię "żywotów" Vasariego, która nawet jeszcze nie powstała! Niestety teoria teorią, przewracałem się na wiedzy praktycznej. Dużo łatwiej jest malować akrylami, czy olejami w tubach. A tu nawet nie tyle musiałem malować, na to mi nie pozwalali. Ja musiałem robić te pasty!

-Przecież i tak nie będę malował, czemu mi każecie to trzeć- narzekałem w kółko, za co niemal zawsze dostawałem w łeb od Jacopo. 

- Jak już tu mieszkasz, to musisz coś robić. Nie będziesz malował, to będziesz robić nam farby, proste.- odpowiedział pierwszy i drugi i dziewiętnasty raz. Daje słowo, miałem wrażenie, że blondyn czerpie jakąś niepokojącą satysfakcję z dręczenia mnie popołudniami. Ciągle wymyślał mi jakieś zajęcie i nie ważne jak sie starałem, zawsze nie było to wykonane dobrze wystarczająco.   Na szczęście, udało mi sie znaleźć na to sposób. I to sposób który załatwiał wszystkie problemy za jednym razem! 

Zadowolony wylazłem z mojego tymczasowego mieszania, już ostatecznie nie mając nadziei na powrót do Warszawy ale z wizją na przyszłość. Już dawno przestałem sie pierdolić w chodzeniu w tych łachach co mi kupili na początku mojego pobytu.  Chuj z tym, ograniczyłem się do rozwleczonej koszuli i ciemnozielonych spodni, które zaczynały już na mnie solidnie wisieć. Ja heroinista itd, itp. Tak czy siak wystrojony w ten sposób, w ledwo żywych butach, które nie mam pojęcia jak zdobyłem, polazłem na miasto w kierunku który wydawał mi sie ziemią obiecaną. W kierunku stajni w której straż miała swoje kunie. Byłem tam dzień i dwa dni wcześniej i przypadkiem (!!!!) dowiedziałem się że ich poprzedni chłopiec od koni został zaatakowany łopatą przez jakiegoś złodzieja który próbował ukraść jednego z najlepszych koni. Dzieciakowi wdała sie gangrena i musieli mu uciąć nogę i już nie mógł pracować w stajni. Na szczęście dla mnie, bo oznaczało to że mogę przejąć jego robotę! Ba, nawet ją dostałem i kazali mi przyjść następnego dnia. I ten dzień nastąpił. Stałem przed budynkiem, zastanawiając się kiedy ja ostatnio konia na oczy widziałem.

Dziś. 

Widziałeś go dzisiaj Jarek. Tu kunie są wszędzie. No ale dobrze wiemy o co chodzi. Bo wiecie, ze mnie nie jest aż taki rozpieszczony dzieciak z Ursusa. Jak miałem 7 lat to jeździłem konno, ale rzuciłem to  pizdu jakoś w gimbazie i tyle było mojej sportowej kariery. Tyle, że minęło 10 lat, a po stolycy konie ulicami nie łażą. Na placu zamkowym czasem stoją, ale to też nieco inaczej. Tak czy siak nadszedł mój czas.

Dostałem widły i zagonili mnie do roboty. Moja radość z pracy znikła po 20 minutach, kiedy co chwila gonili mnie od budynku do budynku, kazali mi siodłać i karmić konie, ogarniać słomę, czy zamiatać żeby panowie ze straży nie ujebali butów za bardzo. Ciemniało już na niebie kiedy dałem koniom jedzenie, wszystkie wróciły na swoje miejsce i były rozsiodłane, a ja mogłem na chwile usiąść. Zdecydowałem się usiąść na zapasie słomy i nie minęła minuta a ja już spałem smacznie z otwartym szeroko ustami. 

Na tym ciągłym zapierdolu minęły dwa czy trzy dni i nagle odkryłem, że to w sumie nie jet aż taki zapierdol. Może fizycznie czułem że ciągle coś mi umiera, ale nagłe oddalenie od studiów czy pracowni sprawiło że niesamowicie odpocząłem psychicznie. Nawet nie zauważyłem, kiedy zostawałem na noc w stajni nie dlatego, że nie miałem siły wrócić do pracowni, tylko dlatego że nie chciałem tam sie pojawiać. w stajni czułem sie bezpieczniej i wręcz bez obowiązków w porównaniu do tego co czekało na mnie u Michała. Ciągłe szkolenie mnie z technik malarskich i to władcze zachowanie Jacopo zwyczajnie mnie męczyło i chciałem spokoju. O. Tak właśnie. Tak to przynajmniej znalazłem jakieś miejsce w którym zarabiam pieniądze i naprawdę byłem potrzebny.  Nawet jeśli praca przy Michale Aniele brzmiała jak spełnienie marzeń, to jakoś tutaj czułem sie bardziej na miejscu. I przynajmniej im tam nie przeszkadzałem co nie? 


____________________

Ooooo, zapomniałem że ja coś tu pisze iksde. Tym razem troche szybciej, trochę inaczej, bo te poprzednie 6 rozdziałów ciągnęło sie do zarzygania. 

A i dostałem sie dalej do olimpiady z haszu.

I matura za chwilę. Heh. Umre.

Coś się dziejeOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz