Antrakt: Sherlock

66 11 0
                                    


John nie wrócił do domu. Głupek powlókł się do pubu na „śniadanie" i najwyraźniej kogoś tam spotkał. Pewnie Alfreda Bairda, znanego potocznie jako „Alf-Gej", bo na studiach był jednym z dwóch Alfów mieszkających w tym samym budynku.

Sherlock wlepił wzrok w sufit, ignorując nieznaczną, ale uporczywą ochotę, która krążyła po jego organizmie razem z krwią.

Nie mogli tego tak dalej ciągnąć.

Sherlock nie był do końca pewny, jak to się stało, że doszli do tego punktu. Zresztą chyba ten motyw wracał bez przerwy, kiedy chodziło o Johna Watsona.

John Watson.

Takie rozsądne, przyziemne nazwisko, Na tyle często spotykane, że Sherlock mógł z niego bardzo mało wywnioskować na temat jego domu rodzinnego i rodziców. Z pewnością słabo pasowało do chłopaka, który uśmiechnął się do niego i popatrzył na niego zamglonymi, pijanymi oczami, których kolor trudno było określić.

Źle zrobił, że od razu go wtedy nie przeleciał; byłoby po wszystkim.

Ale John Watson był jeszcze bardziej uzależniający niż kokaina, która właśnie zaczynała Sherlocka poganiać, żeby uzupełnił to, co już ma w żyłach. Sherlock ani razu w całym swoim życiu nie spotkał nikogo takiego jak John – kogoś, kto by się tak łatwo zaprzyjaźniał, był taki akceptujący, otwarty i tak cholernie szczery. Nigdy go nic tak nie fascynowało jak rumieniec, który wypełzał Johnowi na policzki, kiedy gadał coś bez sensu, albo jak jego zaraźliwy śmiech, który sprawiał, że Sherlockowi też drgały usta.

A John był nieustraszony. Nie zmienił się nawet wtedy, kiedy siedział w tym paskudnym klubie z Czterema Numerami (ohydne przezwisko). Owszem, denerwował się i bał się, ale uśmiechał się i dalej nie bał się Sherlocka. To go tam najbardziej przeraziło, nawet bardziej niż mrożąca krew w życiach myśl, że John mógł stracić tego dnia całą swoją przyszłość.

John się od Sherlocka nie odsuwał. Nie był zdegustowany ani rozczarowany tym, co widział. Owszem, wkurzało go to strasznie i dręczyło, ale dalej wyciągał do Sherlocka rękę.

Była taka straszna, okropna możliwość, że nic, co Sherlock by zrobił, nie sprawi, że John przestanie na niego czekać.

Nie, to się nie zgadzało. John na niego nie czekał, a w każdym razie nie tak całkiem. John był gotowy wejść w każdą rolę, której Sherlock by od niego chciał albo potrzebował. Po prostu chciał być obecny w jego życiu.

„Poszedłem do klubu gejowskiego."

Sherlock usiadł na łóżku Johna, na którym do tej pory leżał, przypominając sobie te wszystkie SMS-y, od tych mdląco słodkich po te sprośne.

Wszystkie napisane przez mężczyzn, którzy Johna pragnęli.

John nie był z natury nieśmiały; brakowało mu tylko pewności siebie. Sherlock widywał już, jak John przejmuje przywództwo w grupie, nie mając pojęcia, że to robi; widział, jak na środku imprezy John łagodnymi posunięciami zmienia atmosferę, tak żeby zrobiło się z powrotem sympatycznie, nie zdając sobie sprawy z tego, co robi. Patrzenie, jak John zaczyna się stawać tym pewnym siebie człowiekiem, który potrafi dyskretnie zapanować nad salą, było fascynujące, ale ulgę równą tej fascynacji przynosiła świadomość, że John myśli, że w relacjach z płcią przeciwną jest do niczego. Za mało pewny siebie, za bardzo szarmancki, zbyt uprzejmy, żeby tak naprawdę zwróciły na niego uwagę dziewczyny w jego wieku. Brak pewności siebie w tym obszarze był często najistotniejszym powodem, dla którego dziewczęta w tym wieku nie zauważały chłopców takich jak on.

Stare, dobre czasyOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz