Rozdział 1

656 43 14
                                    

Zatrzymując się pod domem, najchętniej uderzałabym głową o kierownicę, gdyby to nie groziło nagłym uruchomieniem pojazdu i przejechaniem psa sąsiadów. Oczywiście, wszystko miałoby wydarzyć się całkowicie przypadkowo, bo przypadki uwielbiają chodzić po ludziach, a szczególnie kochają mnie. Ktoś może zapytać: dlaczego? I tutaj nie jestem w stanie odpowiedzieć nic konkretnego, bo wystarczy poprzebywać ze mną przez piętnaście minut i sprawa staje się jasna.

Gdyby kilka rzeczy zależało ode mnie, pewnie zniknęłabym na cały dzień, aby nie pokazywać się Jo. Miałam wreszcie porozmawiać z szefem o podwyżce, bo mimo pracy w domu, całymi dniami siedzę przy komputerze i liczę. Pierwszy raz zdobyłam się na pójście do jego gabinetu, ale przejście dziesięciu metrów przesądziło o wszystkim. Jeden z pracowników stanął mi na drodze albo po prostu, znając swoje szczęście, przyciągnęłam go do siebie, aby zdążył wylać na mnie całą swoją kawę, a potem potknęłam się o fotel, który nagle wyrósł przede mną. W otoczeniu salwy śmiechu, pozbierałam się z podłogi i udałam, że wszystko jest w porządku, chociaż miałam ochotę zacząć płakać. Jak zawsze.

Zerknęłam w dół na swój piękny, różowy sweter, który wciąż posiadał ogromną plamę na klatce piersiowej. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego zawsze jest mi nie po drodze do osiągnięcia zamierzonych celów.

Nawet, kiedy wreszcie zdecydowałam się poderwać sprzedawcę ze sklepu, musiało coś się stać. Akurat wtedy musiał popękać sufit i spaść mi na głowę. Upokorzona, próbowałam robić dobrą minę do złej gry, kiedy mężczyzna, z paniką w oczach, dzwonił na pogotowie. Nic złego mi się nie stało, ale moja noga więcej nie przekroczyła progu tego sklepu. Jo śmieje się ze mnie cały czas, bo w gruncie rzeczy, nie mogłam mieć aż tyle pecha, ale kto to tam wie...

Wzięłam kilka głębokich wdechów, a potem wysiadłam z samochodu. Z nosem w komórce, zaczęłam iść w stronę domu, gdy niespodziewanie wpadłam na coś dużego, uderzając w to kolanem. Syknęłam cicho z bólu, a potem spojrzałam na duży, czarny samochód. Zerknęłam w stronę okien, ale nie zauważyłam nic podejrzanego, zakładając, że pewnie któryś z sąsiadów zaparkował w złym miejscu, bo z Jo nigdy nie mieliśmy gości.

Nikt dobrowolnie nie prosił się o śmierć z ręki Jo, chociaż wielu facetów w barze, w amoku alkoholowym, bardzo szybko bagatelizowało zbliżające się kłopoty i mimo ostrzeżeń, dalej próbowało ją poderwać. Nigdy nie kończyło się to dobrze, a oni najwidoczniej nie potrafili uczyć się na błędach.

Ze mną było inaczej. Mnie nikt nie podrywał. Jo twierdzi, że powinnam zainwestować w okulary, ale nie wierzę jej, bo jest moją przyjaciółką, a przyjaciele lubią kłamać w imię wyższego dobra. Wielokrotnie powtarzałam jej, że nie oczekuje od niej miłych komplementów, ale dobrej, motywującej krytyki.

Ledwo przekroczyłam próg domu, a do moich uszu dotarły nieznane głosy. Już chciałam się wycofać, ale oczywiście na mojej drodze stanęła Jo.

– Cassie! Już wróciłaś?

Uśmiechnęłam się z przymusem, delikatnie dając jej znak oczami, że nie mam ochoty na poznawanie kogokolwiek, bo ostatnią rzeczą jakiej potrzebuje tego dnia, jest kolejna fala upokorzeń.

Ale Jo zaczęła udawać, że kompletnie mnie nie rozumie. Złapała mnie za rękę i poprowadziła do kuchni, w której siedziało dwóch mężczyzn. Zamilkli na mój widok.

– Jo, nie mówiłaś, że masz współlokatorkę – powiedział facet z długimi włosami, jakby nic innego nie robił całymi dniami, tylko reklamował szampony do włosów. Jego kolega oderwał się od talerza i mimo wypchanych policzków, uśmiechnął się głupkowato, a potem powrócił do jedzenia. – Dean!

Nie próbuj mnie ratować (Supernatural) [ZAKOŃCZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz