Spacer (part 4)

188 29 26
                                    

Chwilę później Sherlock wrócił z czarną parasolką swojego brata, której tego dnia goniony przez czas nastolatek zapomniał wziąć z domu.
- Trzymaj – powiedział, podając ją blondynowi w ramach pseudo-laski, która miała pomóc mu chodzić. - W końcu musimy wrócić do twojego domu, a nie będziemy się tam czołgać – dodał z rozbawieniem, wychodząc z łazienki.
John wcale nie tak źle radził sobie z chodzeniem o jednej nodze. W zasadzie sam brunet przyznał, że idzie mu fantastycznie. Watson ani słowem nie wspomniał, że już nie jeden raz złamał sobie nogę i po prostu ma doświadczenie w takim chodzeniu.
Po zamknięciu rezydencji na klucz, który Sherlock ukrył pod koszulką, chłopiec polecił swojemu psu, by zbliżył się do blondyna i pomógł mu iść. Zwierzę było na tyle inteligentne, że natychmiast wykonało polecenie swojego pana. Ruszyli przed siebie, najpierw starą, wyraźnie wydeptaną ścieżką wzdłuż jeziora, następnie przez złociste pole, które jednak w mroku nocy rozświetlanym zaledwie łagodną, księżycową poświatą przybrało kolor ciemnoniebieski, aż w końcu stanęli na krawędzi ciemnego, przerażającego lasu, w którym każdy odstający konar wyglądał jak ręka, która już czyha by pochwycić chłopców w swoje szpony.
- Dlaczego nie możemy zaczekać do rana? - John przełknął głośno ślinę, gdy poczuł podmuch zimniejszego wiatru pędzącego od strony gęstwiny drzew.
- Możemy – stwierdził Sherlock, jednak tonem bez przekonania. - Ale ja zawsze chciałem przejść się lasem w nocy – dopowiedział z wyraźną nutką ekscytacji, na co Watson wziął głęboki wdech, starając się nie ukazywać strachu, choć kiepsko mu to szło, bo nogi miał jak z waty.
Po kilku minutach marszu wśród cienia i szeleszczących na niewyraźnie zarysowanej ścieżce liści ranny upadł po raz pierwszy. Jęknął i spróbował wstać, jednak bez obciążania skręconej kostki było to po prostu nie do wykonania. Wtedy to Sherlock wziął go pod ramiona, dźwignął i o własnych siłach posadził na grzbiecie Rudobrodego. Pies fuknął cicho, ale zdawał się nawet nie czuć ciężaru Johna, który objął go za szyję.
- Dasz radę, piesku? - zapytał mały Holmes, klepiąc delikatnie pupila po rdzawym, kudłatym łbie. W odpowiedzi otrzymał radosne, ciche szczeknięcie. Chwilę później poruszali się już dalej w głąb puszczy, ale już sporo szybszym tempem, które umożliwiło im właśnie usadowienie Watsona na seterze irlandzkim, który nie odstępował ich na krok.
Szli długo w nieprzerwanej ciszy, wśród świstu wiatru i szelestu suchych liści pod nogami Rudobrodego i Sherlocka. Każdy ruch, każde pohukiwanie sowy, mniej lub bardziej odległe, sprawiało, że zestresowane, dziecięce serca stawały im na chwilę w nieopisanym i nieodpartym przypływie paniki.
Nagle ich oczom ukazał się kształt czegoś w rodzaju domku, osadzonego na czterech cienkich, drewnianych nogach. Znajdował się on kilka metrów nad ziemią, ale o wejście była oparta długa drabina, która wyglądała na w miarę stabilną.
- Sherlocku, czy to jest to, co ja myślę, że jest? - spytał John, a na jego twarzy pokazał się grymas obrzydzenia, gdy przystanęli przy drewnianej konstrukcji.
- Ambona myśliwska – brunet raczej wypluł aniżeli wypowiedział te dwa słowa.
Zapadła chwilowa cisza, w czasie której obydwaj chłopcy obojętnymi spojrzeniami lustrowali miejsce, w którym tak często układali się myśliwi, by z dogodnej pozycji ustrzelić niewinną zwierzynę.
- W nocy nie zajdziemy daleko, prędzej się zgubimy, niż trafimy do twojego domu – mruknął Holmes, podchodząc bliżej do drabiny.
- Sugerujesz, że powinniśmy tu przenocować? - zapytał Watson bez przekonania. Rudobrody podszedł bliżej swojego pana, wciąż niosąc blondyna na swoim grzbiecie.
- Chyba nie mamy wyboru – stwierdził tamten. - Uda ci się wejść po drabinie i nie nadwyrężyć nogi? - uniósł brew z powątpiewaniem, ale na usta Johna wpłynął chytry uśmieszek. - Mam rozumieć, że robiłeś to już nie raz?
- Dokładnie – odparł tamten, klaszcząc w dłonie, po czym powoli zsunął się z psa i podskakując na jednej nodze zbliżył się do drabiny. Szczebel po szczeblu, podciągając się na rękach, wczołgał się w końcu do ambony, a zaraz za nim wszedł Sherlock. Rudobrody ułożył się u stóp drabiny, nie mając możliwości wejścia na górę. W końcu kto jak kto, ale pies nie potrafi się wspinać po takich rzeczach. Z racji tego właśnie faktu, Holmes zostawił parasolkę brata pod jego opieką, ufając, że nie przerobi jej na szmatkę na kiju.
Chłopcy ułożyli się obok siebie na starych deskach. Chociaż to miejsce napawało ich odrazą, nie mogli ominąć go bez najmniejszej iskry zainteresowania, bo w ciągu takiej nocy jak ta nigdy nie dotarliby do domu Johna. Wokół nich roztaczała się woń wilgoci, skóry i kanapek, przez co obydwaj uświadomili sobie, że całkiem niedawno ktoś opuścił to miejsce. Deski pod nimi skrzypiały przy każdym ruchu, a ubrania zaczepiały się o niewielkie gwoździki wystające w niektórych miejscach. W dodatku mieli świadomość, że z takich miejsc jak to myśliwi zabijają zwierzęta, co dołożyło się do całokształtu i sprawiło, że czuli się jakby nocowali co najmniej w nawiedzonej świątyni, a nie drewnianej chacie na czterech nogach w środku lasu.
Krople zimnego deszczu zaczęły powoli rozbijać się o drewniany dach schronienia dwójki przyjaciół, a ich rytm i zapach wilgotnego powietrza wokół w końcu ukoiły ich umysły i popchnęły w stronę spokojnego snu w objęciach Morfeusza.
* * *

Rano obydwaj obudzili się nadzwyczaj wypoczęci. Watson z lekkim trudem zszedł po drabinie i z niewielką pomocą Sherlocka ponownie usadowił się na grzbiecie psa. Ruszyli w dalszą drogę, którą na szczęście blondyn pamiętał doskonale. Robił więc za nawigację, no bo w końcu jakby innej możliwości nie było. Z kolei brunet, machając wesoło parasolką, w lekkich podskokach podążał za Rudobrodym.
Między drzewami zamajaczyła im sylwetka niewielkiego domku otynkowanego na biało.
- To tu? - zapytał mały Holmes, wskazując parasolką na budynek.
- Tak! - pisnął radośnie John, a pies przyspieszył kroku, tak, że brunet ledwo za nim nadążał.
Stanęli przed drzwiami, w które Watson bez namysłu załomotał pięścią. Po chwili gdzieś ze środka usłyszeli zdenerwowane mamrotanie.
- Jezu, ci ludzie to już za grosz szacunku nie mają, człowieka o siódmej rano z wyrka wyciągać – mamrotał dziewczęcy głos. Za chwilę drzwi uchyliły się. - Co jest? - spytała wysoka blondyna, mierząc przybyszy wzrokiem. - John? - zdziwiła się, otwierając szerzej drzwi. - Boże, braciszku, gdzieś ty był?! Martwiłam się jak cholera!!
- Nic mi nie jest – burknął maluch, zsuwając się z grzbietu Rudobrodego i kuśtykając do środka. - Chodź, Sherlocku. Psa też weź, większych szkód raczej nie zrobi – powiedział, po czym rzucił się na kanapę.
Po kilku dłuższych chwilach i ostrej wymianie zdań między rodzeństwem na temat nieodpowiedzialności zarówno jednego, jak i drugiego, chłopcy w końcu zostali poczęstowani przez Harriet herbatą i ciastkami z marmoladą, a psu dostały się resztki mięsa i kości z wczorajszego obiadu dziewczyny. Oczywiście nie obeszło się bez zmuszenia siedmiolatków do opowiedzenia całej historii od początku do końca z dwóch różnych punktów widzenia, więc pobyt u przyjaciela przedłużył się Holmesowi kilkakrotnie.
Mimo wszystko, brunet po powrocie do swojego domu mógł powiedzieć wszystko, ale nie to, że ostatnie dwa dni były nudne.
~
Okej! To już w zasadzie koniec "Spaceru", jutro wrzucę Wam jeszcze epilog. Osobiście jestem wykończona, bo dzisiaj w zasadzie cały dzień odpisywałam na Wasze komentarze pod KZPPK, a ten tutaj rozdział wyszedł dwa razy dłuższy niż planowałam, także ten xd

Gorące podziękowania dla mojego taty, który spędził taką deszczową noc w ambonie myśliwskiej i był w stanie dokładnie mi to opisać, dzięki czemu rozdzialik macie nieco ubarwiony ;*

No, to dobrej nocki życzę i do jutra! ^^

My turn, Sherlock || Kidlock [ZAWIESZONE] Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz