Zjazd rodzinny

263 42 42
                                    

Sherlock z nadętą buzią zapiął koszulę na ostatni guzik, po czym dał sobie nieznacznie pomóc przy czarnej marynarce. Następnie przygładził ją, z grymasem na twarzy założył podsunięte przez matkę eleganckie buty i własnoręcznie zamocował muchę pod kołnierzykiem koszuli. Przejrzał się w lustrze, kręcąc nosem na własne odbicie, ale nie protestował. Po namyśle, nie wyglądał znowu aż tak fatalnie.
Pani Holmes radośnie klasnęła w dłonie i czym prędzej wyciągnęła syna z garderoby. Na sobie miała lekką, bordową sukienkę do połowy łydki i kilka ton antycznej biżuterii, którą dostała w spadku po babci. Sherlock doskonale wiedział, dlaczego tak się na nią uparła. Cała reszta rodziny to byli sami bogacze, całkowicie skupieni na interesach biznesowych, ale na pewno nie na reszcie familii. Jednak ciotka Mayson wpadła na pomysł, żeby zorganizować zjazd rodzinny... i padło na dom niespecjalnie bogatej gałęzi rodu, która utrzymywała się głównie dzięki wielkiemu spadkowi, który zapisał im wuj Rudy. Musieli wszystko wysprzątać i uporządkować przed przyjazdem gości, jakimś cudem nawet braci, Mycrofta i Sherlocka, zagoniono do pracy, choć było to na ogół niesamowicie trudne.
Stanąwszy na szczycie schodów matka chłopców zastała już naszykowanego pana Holmesa w dobranym, czarnym garniturze, który jak prawdziwy dżentelmen wziął ją pod rękę i razem zeszli na dół po schodach. Zaraz za nimi, starając się trzymać chociaż jako-taką grację, zeszli dwaj bracia. Wszyscy stanęli w progu wielkiej sali, która nigdy wcześniej w zasadzie używana nie była, po czym weszli do środka.
Pomieszczenie nie było specjalnie wypełnione, najwyraźniej nie wszyscy mieli czas, żeby pokazać się na zjeździe. No bo w końcu „interesy są najważniejsze", jak to energicznie skwitowała kuzynka pani Holmes, Sofia, zawiadamiając ją o tym, że nie będzie jej na spotkaniu rodzinnym. W rezultacie przy stołach zasiadała ciotka Mayson, dziadkowie rodziców Sherlocka z obydwu stron, wuj Carl wraz z żoną i adoptowaną trójką małych pociech, oraz siostra pana Holmesa, Charlotte, razem z mężem i dwójką – również adoptowanych - „idealnie ułożonych" dzieci. Oczywiście wszyscy byli ubrani w nie wiadomo jak wyszukane stroje, właśnie na przykładzie Charlotte. Brunetka miała na sobie piękną, falbaniastą suknię w kolorze kości słoniowej z dłuższym tyłem i srebrną tasiemką przy krawędzi, a także czarnymi jak smoła klamerkami na ramionach i mnóstwem srebrnych cekinów przy dekolcie. Wysoko upięte, ciemne włosy trzymane przez złote wsuwki i krwistoczerwone szpilki z czarnym, co najmniej piętnastocentymetrowym obcasem tylko dodawały jej wzrostu, choć i bez tego była wręcz niesamowicie wysoka.
Razem z gospodarzami przy długim stole zasiadało tylko czternaście z prawie trzydziestu zapraszanych przez rodzinę Sherlocka osób.
Podczas gdy dorośli wznosili jakiś „głupi" toast, brunet siedział z niezadowoloną miną przy odrębnym stoliku przeznaczonym dla dzieci. Troje Monków wraz z dwojgiem Jacksonów zajmujących miejsca obok niego tylko go rozpraszała. Chociaż, z drugiej strony, tylko czwórka dzieciaków działała mu na nerwy swoją idealnością i potulnością. Piąty, chyba najmłodszy z całego przyjezdnego towarzystwa, był w wieku Sherlocka, i ciągle rzucał ku niemu zaciekawione spojrzenia. Blondyn w koszuli w wojskowe łaty, której tylko kołnierzyk wystawał z zapiętej niemal pod samą szyję marynarki. Nie jadł w zasadzie nic, tylko od czasu do czasu sięgał po kruche ciastka z dżemem pomarańczowym, przeżuwając je w dziwnym jak na niego milczeniu.
Po jego dłuższym obserwowaniu Sherlock stwierdził, że chłopiec jest raczej inteligentny, a nie zgrywa grzecznej łajzy, więc wstał od stołu, schylił lekko głowę i rzucił ku blondynowi proszące spojrzenie, po czym wyszedł z pomieszczenia. Gdy tylko drzwi zamknęły się za nim, wszedł kilka stopni po schodach i zatrzymał się na moment z ręką na poręczy. Ruszył dalej gdy tylko usłyszał, że ktoś za nim naciska klamkę. Po chwili wiedział już, że jedna osoba podąża za nim i miał takie przeczucie, że udało mu się nakłonić blondyna do opuszczenia sali.
Po wejściu na górę skierował swoje kroki do łazienki, ale nie zamknął za sobą drzwi. Jedynie wszedł do środka i oparł dłonie o umywalkę.
- Można? - usłyszał gdzieś z prawej, od strony drzwi. Odpowiedział na to pytanie skinieniem głowy i spojrzał na przybysza kątem oka. Tak jak sądził, był to ten blondynek, jedno z adoptowanych dzieci Jacksonów. Chłopiec bez słowa usiadł na krawędzi wanny, zdjął buty i marynarkę po czym odchylił się trochę do tyłu.
- Nie wpadnij. Może zaboleć – powiedział Sherlock, a blondyn prychnął.
- Wiem – odparł. - Jestem John... Watson – dodał po chwili namysłu.
- A nie Jackson? - brunet odwrócił głowę w jego stronę.
- Nie. Watson to prawdziwe nazwisko, moje i mojej siostry, Harriet – wyjaśnił z lekkim grymasem. - Moja mama chce, żebym był idealny, ale ja tak nie potrafię, i nie chcę nosić jej nazwiska – stwierdził naburmuszony.
- Cóż, jest milionerką, to normalne, że jest wymagająca – prychnął Sherlock.
- Ty tak nie masz. Widać to po tobie.
- Co proszę?
- Nie wiesz, do czego służą miliardy widelczyków po obydwu stronach talerza. Nie jesz, bo nikt cię do tego nie zmusza. A mnie owszem – westchnął John, po czym wstał i odkręcił kran umywalki, po czym namoczył ręce i obmył twarz. Gdy to robił, brunet nie spuszczał z niego swojego czujnego oka.
- Jestem Sherlock – przedstawił się mały Holmes i posłał ku blondynowi pocieszający uśmiech. Nawet nie musiał się na niego silić... to po prostu samo wyszło.
- Nietypowe imię – uznał Jackson-Watson, ale widząc ściągnięte w niezrozumieniu brwi Sherlocka, natychmiast uśmiechnął się półgębkiem i poprawił się. - Ładne.
- Nigdy specjalnie go nie lubiłem.
Chłopcy, sami nie wiedząc czemu, roześmiali się szczerze, po czym obaj usiedli na wannie. Rozmawiali przez chwilę na luźne tematy, wymieniając się pasjami i zainteresowaniami, aż w końcu Holmes niechcący wypalił o trzy słowa za dużo.
- Chciałbyś zostać żołnierzem – stwierdził, przerywając Johnowi wpół słowa, gdy wymieniali się swoimi planami na przyszłość.
- Skąd wiesz? - zdumiał się tamten.
- Na szyi nosisz nieśmiertelnik, jest stary, ale jeszcze nie zardzewiały, podejrzewam więc, że należał do ojca. Zapewne zginął na wojnie, obstawiam, że matka w wypadku samochodowym, dokładnie cztery lata temu. Było o tym głośno, dwa samochody osobowe zderzyły się z cysterną paliwa, nikt nie przeżył, jedną z ofiar była Anne Watson. Zapewne wtedy osadzono was w domu dziecka, a u Charlotte, znaczy się pani Jackson, jesteście z siostrą od lat czterech, czyli tylko niecały rok spędziłeś w sierocińcu – z każdym słowem mina Watsona rzedła, ale Sherlock zdawał się tego nie dostrzegać. - Dziś rano bardzo upierałeś się przy tej koszuli. Matka nie chciała się na nią zgodzić ze względu na wzór, nie akceptuje twoich marzeń, ambicji i przywiązania do biologicznego ojca. Widać, że się pokłóciliście, na kołnierzyku i plecach są widoczne zagięcia i kilka zaciągnięć, najpewniej powstałych w wyniku małej szarpaniny. Nieśmiertelnik też nie jest w najlepszym stanie, jedno oczko jest świeżo pęknięte, poza tym ukrywałeś go pod marynarką, a więc do niego Charlotte też miała zastrzeżenia. Nie toleruje twojego charakteru, a ty chcesz po prostu żyć po swojemu. Po wywnioskowanej przeze mnie sytuacji wnioskuję, że ze względu na ojca chciałbyś być żołnierzem, ale ze względu na zmarłą matkę lekarzem, żeby móc ratować ludzi. Stanęło więc na lekarzu wojskowym, ale nie bardzo wiesz jak się za to zabrać. Dziś próbowałeś swoich sił na mnie, bo zobaczyłeś ranę na linii włosów. Ułatwię ci zadanie, wczoraj wieczorem niechcący przejechałem się skalpelem gdy robiłem świerszczowi wiwisekcję. Poruszył się zbyt gwałtownie, drań jeden, no i odruchowo podniosłem rękę do góry – skrzywił się przelotnie, ale zaraz potem uśmiechnął chytrze. Dostrzegł tylko zszokowaną minę Johna i jego rozchylone w zdziwieniu wargi.
- To... - zaczął powoli - było niesamowite.
- Tak sądzisz? - ucieszył się Sherlock, unosząc brwi do góry.
- Oczywiście – odparł blondyn.
- Wiesz, nie to zwykle mówią ludzie, kiedy ich dedukuję – brunet zagryzł lekko dolną wargę i odwrócił wzrok, speszony nietypową reakcją Watsona.
- A co mówią?
- Spadaj.
* * *
Chłopcy do sali wrócili dopiero po prawie dwudziestu minutach, z uśmiechami na rozbudzonych twarzach. Włosy Sherlocka były jeszcze lekko wilgotne, bo o ile koszule i marynarki udało się dziewięciolatkom osuszyć, tak z włosami było gorzej, nawet u dość krótko ostrzyżonego Johna.
Wodna bitwa robi swoje.
Gdy siadali z powrotem przy swoim stoliku, Watson podszedł do najmłodszego z Monków, dziesięcioletniego Jima z czarnymi włosami, które przy pomocy żelu chłopak ułożył w zaczesaną do tyłu, elegancką fryzurkę.
- Zamienimy się miejscami? - zapytał cicho, pochylając się nad ramieniem szatyna.
- A to czemu? - syknął równie cicho.
- Bo jak tego nie zrobisz, mój ojciec może sprawić, że wyjątkowo nie powiedzie ci się w życiu – mruknął tak, żeby nikt go nie usłyszał. Jim spojrzał na Johna z odrazą, ale przesiadł się na puste miejsce, a blondyn z radosną miną usiadł obok Sherlocka.
To był najlepszy zjazd rodzinny w całym życiu małego Holmesa, chociaż przez cały czas czuł na sobie palące spojrzenie wkurzonego dziesięcioletniego Monka, którego Watson przegonił, aby usiąść koło bruneta i móc z nim swobodnie porozmawiać.
~
No, liczę na to, że cieszy Was wielki powrót ciotki Mayson wraz z jej szalonymi pomysłami 😂
Nie jestem w stanie porzucić tej postaci i coś tak czuję, że będziecie ją tu widywać coraz częściej :3

Mam nadzieję, że nic nie namieszałam i przyjemnie się czytało... I przyznam tak na marginesie, że pierwotnie ten shot miał opowiadać o kupnie smokingu dla małego Sherlocka 😂

No, na pożegnanie poinformuję Was tylko, że z Cytadelą mam zastój lekki, ale się staram i prawdopodobnie pod koniec tygodnia będziecie już mieli obiecane zaległe rozdziały 😆

Do następnego! 😉

My turn, Sherlock || Kidlock [ZAWIESZONE] Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz