Rozdział 7

1K 61 78
                                    

To miał być wielki dzień!

Dla kogo?

Dla wszystkich!

A przynajmniej tak twierdził dziwnie podekscytowany Pan D. Ten to nigdy nie przejawiał żadnych oznak optymizmu, dobrego humoru czy chociażby chęci do życia. Każdy dzień na obozie był dla niego niczym niekończąca się torutra. Mógł przeklinać, płakać lub obiecywać targnąć się na swoje życie, jeśli nie skórcą jego męki. Jednak nikt nie brał go na poważnie.

Po pierwsze: był nieśmiertelny. To już był niedający się obejść problem.

A po drugie: zbyt leniwy. Żeby się zabić, musiałby wstać, a ta czynność często przekraczała jego możliwości.

Dlatego, gdy Dionizos zwołał wszystkich do Pawilonu Jadalnego na ważne ogłoszenia parafialne, herosi z ekscytacji nie mogli wysiedzieć w miejscu. Wreszcie miało się coś wydarzyć! Wybuchy, krew, kilka zgonów, tylko Pan D. mógł zagwarantować im takie niezapomniane atrakcje. Półbogowie niespokojnie zerkali w stronę kierownika obozu, który jakby nie zauważając poruszenia dzieciaków, objadł się owcami, znoszonymi przez struchlałych satyrów. Nie śpieszyło mu się, przecież on miał całą wieczność!

Arianna siedziała przy tłocznym stole z innymi dziećmi Hermesa. Gwar ich głośnych rozmów zagłuszał nawet jej myśli. Wyjątkowo cieszyła się z hałasu, jaki wyrządzali bracia Hood. Ich żarty i psikusy odciągały ją od ponownego rozłożenia na części przebiegu ostatniego spotkania z Hermesem.

Nikomu nie powiedziała o jego wizycie. To był jej sekret, którym nie chciała się dzielić, choć ciężko było utrzymać jej to w tajemnicy. No ludzie, sam bóg do niej przyszedł! Jak coś tak istotnego mogła zachować dla siebie? Arianna jednak nie chciała zdradzać, o czym rozmawiali. Temat był zbyt delikatny i drażliwy, a ona miała już zbyt wielu wrogów, by tworzyć sobie następnych.

Luke'a w obozie traktowano niczym jakiegoś bohatera. Nikt nie pozwalał powiedzieć na niego złego słowa, a Annabeth była gotowa wychłostać linijką każdego, kto ośmielił się chociażby niewłaściwie popatrzeć na syna Hermesa. Strzegła go niczym lwica swoich młodych, używając niepodważalnych argumentów niczym broni, która zamykała usta niezgorzej niż taśma klejąca.

Arianna chciała działać — bezczynność ją dobijała i przez nią popadała w paranoję — jednak Luke nie robił nic, co można byłoby uznać za dziwne lub podejrzane. Był powszechnie lubiany i ceniony, służył pomocą wszystkim oraz posiadał życzliwy uśmiech i słowo wsparcia dla zagubionych obozowiczów. Przystosowanie się do rzeczywistości pełnej potworów i olimpijskich bogów było nie lada problemem dla herosów, zwłaszcza tych, którzy przez całe dotychczasowe życie żyli w niewiedzy, a Luke starał się im ułatwić tę drogę. Jak Arianna mogła oskarżyć kogoś takiego o spiskowanie? Nie mogła, dlatego godzinami dręczyła się pytaniami, na które nie miała odpowiedzi, i szukała drogi wyjścia, która nie istniała. Była w kropce lub w innej czarnej dziurze, a ta niewiedza dręczyła ją niczym Clarisse. Musiała znaleźć rozwiązanie, nim zwariuje!

Arianna oparła głowę na ręce i poprzez opadające na twarz blond kosmyki, nieobecnym wzrokiem lustrowała herosów obecnych w Pawilonie Jadalnym. Trajkotali jak przekupki na targu, a przez powstały szum nie przebiłby się nawet huk wystrzału z armaty. Było wesoło i głośno, a to wszystko zdecydował się zniszczyć Dionizos. 

Pan D. podniósł się z miejsca z trzaskiem nieśmiertelnych stawów. Jednak w tym zamieszaniu nikt nie zwrócił na niego większej uwagi. Odchrząknął, lecz również to nie przyniosło zamierzonego rezultatu. Dopiero gdy wszystkie owoce eksplodowały, zalewając słodkim sokiem twarze najbliżej siedzących osób, zapadła grobowa cisza.

Heros z Nowego JorkuOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz