Rozdział 4

1.3K 79 36
                                    

Świat zawirował Ariannie przed oczami, gdy uchyliła powieki. Łapczywie wciągnęła powietrze do płuc i gwałtownie podniosła się do góry, jakby ciągnięta przez jakąś niewdzialną siłę. Skrzywiła się z odrazą. Wszystko ją bolało, włącznie z wnętrznościami, a głowa to już w ogóle chciała jej eksplodować, jak przepełniony helem balon!

Odetchnęła głęboko, wciągając do płuc błogie powietrze. Nie sądziła, że oddychanie może sprawić człowiekowi tyle przyjemności. Widocznie trzeba otrzeć się o śmierć, by to zrozumieć. Spuściła nogi na posadzkę i z zainteresowaniem rozejrzała się po pomieszczeniu.

Znajdowała się w jakimś dziwacznym salonie pełnym różnych gratów wystawionych niczym trofea na ścianach. Przez otwarte na oścież okiennice, przyjemnie chłodny wiatr niósł ze sobą zapach spalonej od słońca trawy i dojrzałych owoców. Gdzieś tam w oddali dało się słyszeć śmiechy bandy dzieciaków, bawiących się na pewno lepiej niż teraz Arianna. Z wysiłkiem dźwignęła się z miejsca. Odgarnęła włosy z twarzy i nieporadnie ruszyła w stronę uchylonych drzwi, szurając stopami o podłogę, jakby jej buty wykonano z cementu zamiast gumy. Przystanęła w progu i zaniemówiła z wrażenia na widok tak urokliwego pejzażu. 

Przed nią rozciągała się dolinka porośnięta bujną, zieloną trawą, ciągnąca się aż do połyskujących w blasku słonecznym wód morza. Dwanaście domków rodem wyciągniętych ze starożytności ustawiono wkoło wielkiego paleniska. Nieopodal wznosiło się wzgórze. Na jego szczycie znajdował się pawilon otoczony białymi greckimi kolumnami. Stało w nim kilkanaście kamiennych stolików. Ponadto dostrzegła piaszczyste boisko, gdzie dzieci w pomarańczowych koszulkach grały w siatkówkę, jezioro, po którym pływały kajaki, kuszący tajemniczy, zielony las, połyskującą na czerwono ściankę wspinaczkową, arenę oraz uprawę soczystych truskawek.

Arianna znieruchomiała z zaskoczenia. Nie mogła uwierzyć, że tak przepiękny krajobraz krył się na Manhattanie! Miejscu pełnym wieżowców, ulicznych zatorów i dławiącego smogu.

Na werandzie dostrzegła dwóch mężczyzn skupionych na karcianej partii. Arianna przypatrywała im się w milczeniu. Wreszcie była zmuszona, by bezpretensjonalnie się do nich przysiąść. Jeszcze chwila i na własnej skórze przekonałaby się o temperaturze nagrzanych desek. Wolała oszczędzić sobie wstydu.

— O proszę — mruknął beznamiętnie niski, tłuściutki mężczyzna, nawet nie podnosząc załzawionych oczu znad kart. — To ta wypluta przez Starego Wodorosta.

— Jak się czujesz, Arianno? — odezwał się uprzejmie drugi z mężczyzn.

— Bywało lepiej. — Zmierzyła przenikliwym wzrokiem obu mężczyzn. Coś jej nie tutaj pasowało. Kryło się w nich coś więcej, coś czego jeszcze nie pojmowała. — Umarłam?

— Nie, drogie dziecko, jesteś w Obozie Herosów.

— Ale miałaś doskonały pomysł z tym samobójstwem, najlepszy jaki kiedykolwiek będziesz mieć. — Tłusty facecik wściekle rzucił kartami na stół, klnąc pod nosem w jakimś dziwnym języku, który Arianna o dziwo zrozumiała. Jednak jego słowa nie były warte przytoczenia, słownik wulgaryzmów mógłby się przy nim schować! —  Zaoszczędziłabyś nam, sobie i w ogóle wszystkim, problemu. Nie mogłaś utonąć?

— Panie D.

Głos drugiego z mężczyzn zadrżał z poirytowania. Gniewnie spojrzał na tłuściutkiego gościa, który momentalnie zamilkł. Sięgnął po dietetyczną colę ze stolika i pociągnął z puszki porządnego łyka. Skrzywił się paskudnie i założył ręce pod brodą, świdrując Ariannę napastliwym spojrzeniem. Dziwnie pachniał, a raczej niespotykanie — latem i pędem winorośli. Woda kolońska jakiej nie znajdziecie na sklepowych półkach!

Heros z Nowego JorkuOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz