Rozdział 41.1

318 18 21
                                    

— Jesteś głupi — burknął pod nosem Nick, z nieskrywanym politowaniem dla marnej egzystencji Dylana spoglądając na niego, jak skakał po oszronionych głazach.

Im bardziej przyglądał się jego niekonwencjonalnemu, często zdumiewającemu zachowaniu, zaczynał wątpić, czy był w stanie wytrzymać w towarzystwie Dylana dłużej niż trzy minuty, nie życząc mu przy tym, by się wywrócił, odgryzł sobie język, wybił zęby i wreszcie się uspokoił. Lake Avenue pozostawili już za sobą, ale nie szczególnie daleko — przeszli może dwie przecznice. Zatrzymali się w Grant Parku na skrzyżowaniu High Street i Park Ave z niepodważalnego rozkazu Nicka, który nie przyjmował zażaleń, protestów ani dodatkowych pytań. Bezdyskusyjnie powołał się na samozwańczego przywódcę tej samobójczej eskapady. Odznaczył się odpowiednimi tytułami oraz wyróżnieniami i na pewno nie zamierzał deliberować nad jego kompetencjami z jakimś śmiertelnikiem. Przecież nie upadł aż tak nisko!

— A ty jesteś przemądrzały, ciągle narzekasz i uważasz się za lepszego od wszystkich. — Nick aż zaniemówił z zaskoczenia. Otworzył usta, by uraczyć tego imbecyla jakąś elokwentną odpowiedzią, jednak miał poważne problemy ze zebraniem myśli, dlatego jego respons ograniczył się do mało rezolutnej miny. — No to chyba skończyliśmy już się poznawać?

— Tak, możesz wracać do domu.

— Nie sądziłem, że potrafisz żartować.

Dylan parsknął mało wesołym, wymuszonym śmiechem. Przelotnie, przy wykonywaniu spektakularnego zeskoku zakończonego rewelacyjnym telemarkiem, spojrzał na poważnego syna Apollina i rozłożył szeroko ręce, jakby oczekiwał na owację na stojąco, a następnie grzecznie usiadł obok niego. Potrafił udawać normalnego... przez jakieś dwie minuty.

— Arianna potrzebuje pomocy. Nie widzę powodu, dla którego miałbym zawrócić.

— Zginiesz!

Nick poczerwieniał z rozsadzającego go poirytowania, miażdżąc w dłoniach rączkę wytrzymałego na jego niekontrolowane przypływy gniewu łuku. Po raz pierwszy cieszył się, że miał go przy sobie, inaczej mógłby zacisnąć ręce na tchawicy tego bęcwała.

— Czy to nie wystarczający dobry pretekst, żeby zawrócić?

— Hej! — Uniósł wskazujący palec niczym Pomysłowy Dobromir olśniony nagle błyskotliwą myślą. — Dlaczego tylko ja mam umierać? A ty to niby co?

— Herosi są bardziej wytrzymali, przygotowani na różne ewentualności i odpowiednio wyszkoleni. — Delikatnie powiódł palcami po cięciwie łuku, a wyraz jego twarzy stężał i spoważniał. Gdy ponownie się odezwał jego głos brzmiał zupełnie inaczej. — Podczas gdy śmiertelnicy są krusi, tchórzliwi i zdradzieccy!

— Eee... tak, ja nie zamierzam taki być, więc wyluzuj. — Uśmiechnął się pokrzepiająco, próbując uświadomić Nickowi, że nie tylko on miał ciężkie dzieciństwo. Nie odważył się jednak na podjęcie jakiegoś śmielszego działania. Na zaufanie musiał sobie dopiero zapracować. — Może nie potrafię ustrzelić mrówki ze stu jardów, ale mogę okazać się pomocny.

— To masz jakiś pomysł, bohaterze?

Nick westchnął z przytłaczającego zrezygnowania. Właśnie do niego dotarło, że Dylan był nie dość, że irytujący, to dodatkowo niewyobrażalnie uparty i nie pozbędzie się go tak łatwo.

— Nie, ale zapewne ty jakiś masz! Przecież jesteś taki... Eee no, jaki jesteś.

Zakreślił dłonią w powietrzu bliżej nieokreślony kształt, przypominający odganianie wyjątkowo natrętnej much, próbując zobrazować swoje myśli, które były równie chaotyczne, co jego ruchy.

Heros z Nowego JorkuOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz