Epilog

277 15 6
                                    

Cóż za ironia, że witałam Chicago z grymasem na ustach i żegnałam je z jeszcze większym. Dostałam szansę na szczęśliwe życie, którą zabrano mi jeszcze szybciej niż dano. Chyba po prostu nie byłam mile widziana w tym mieście.

Moja walizka stała spakowana na dole. Nie brałam dużo rzeczy, bo miałam przebywać głównie w szpitalu, więc to nie miało sensu. Cóż, większość rzeczy nie miała dla mnie sensu.

Tata odebrał mnie od Louisa późną nocą, gdy gorzej się poczułam. Chłopak był przerażony moją nagłą gorączką i krwotokiem z nosa. Obraz jego smutnych, niebieskich oczu pełnych łez nie chciał opuścić mojej głowy. Łamało mi się serce, nie chciałam, żeby taki obraz mnie został w jego pamięci.

Dziś rano zadzwoniłam do przyjaciół na wideo i zrobiłam grupową konwersację. Powiedziałam im o chorobie i przeprowadzce, i chyba milion razy przeprosiłam ich za to, że zrobiłam to w takiej formie.

— Pamiętajcie, że was kocham. Czas tutaj był najlepszym czasem w moim życiu – mówiłam przez łzy. Reszta płakała razem ze mną. – Alice, cieszę się, że zaciągnęłaś mnie do drużyny. Peter, twój charakter wcale nie jest taki okropny. Mike, robisz najlepsze imprezy. Luke...

 Nie, proszę, przestań – zaszlochał. – Czemu to jest mowa pożegnalna? Przecież ty... Przecież...

— Wrócisz do nas, Brook, jak tylko wyzdrowiejesz – dokończyła Alice, patrząc w kamerkę dużymi załzawionymi oczami.

Pokiwałam tylko głową, bo moje gardło było za bardzo ściśnięte na wypowiedzenie jakichkolwiek słów. Przez chwilę było słychać tylko nasze szlochy tłumione chusteczkami.

 Brookie. – Odwróciłam się szybko do drzwi, w których stała mama. Widziałam ból na jej twarzy, gdy zobaczyła mnie zapłakaną przed laptopem, a na jego ekranie kilka innych istnień w podobnym stanie. Wysiliła się na coś w rodzaju uśmiechu. – Zaraz wyjeżdżamy.

Pokiwałam tylko głową. Stała jeszcze przez chwilę, po czym cicho zamknęła drzwi pokoju, znikając po drugiej stronie.

 Na mnie już czas – powiedziałam cicho, jakby w obawie, że gdy wypowiem te słowa głośniej, załamię się. – Kocham was. Niedługo się zobaczymy.

Pożegnanie przeciągnęło się do pięciu minut deklaracji miłości, gorzkich łez i obietnic ponownego spotkania. W końcu rozłączyłam się i zamknęłam laptopa. Schowałam go do torby i dźwignęłam się z łóżka. Ostatni raz spojrzałam na mój pokój i zeszłam na dół. Walizki spakowane już były do samochodu.

Zajęłam miejsce z tyłu. Droga minęła mi na wsłuchiwaniu się w stare piosenki lecące w radiu. Gorzej było w samolocie. Dopadła mnie gorączka, której towarzyszył okropny ból głowy. Kiedy leki trochę ją zbiły, wyczerpana zasnęłam. Obudziłam się dopiero, gdy schodziliśmy do lądowania. Wychodząc z samolotu miałam nadzieję, że powietrzem w Denver będzie mi łatwiej oddychać. Za to na moim sercu ciążył kamień, który nieubłaganie ciągnął mnie w dół.

Po niespełna godzinie znaleźliśmy się pod naszym starym domem. Odświeżyliśmy się szybko i czym prędzej pojechaliśmy do szpitala. Dosyć szybko przyjęła mnie pani doktor w średnim wieku. Zrobiła mi potrzebne badania i ułożyła w sali, wcześniej dając mi szpitalną koszulę.

— Nie należało tyle zwlekać. Po wykryciu choroby najlepiej od razu poddać się leczeniu.

Wzruszyłam jedynie ramionami, nie odzywając się. Pielęgniarka podłączyła mi kroplówkę i pocieszała miłym uśmiechem. Doktorka wyjaśniła moim rodzicom, jak wyglądała sytuacja. Czułam się przytłoczona białym kolorem otaczającym mnie zewsząd. Miałam ochotę ubrać moje ciuchy i znaleźć się jak najdalej stąd.

Hello, ChicagoOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz