Rozdział V.

78 5 0
                                    


{ PEETA }


Szukam spojrzeniem czegoś, na czym mógłbym skupić wzrok. Z każdej strony rozpoznawałem atak. Albo paleta kolorowych pawi albo chodzący w tę i z powrotem Haymitch. Ich piskliwa głosy rozpływające się nad wywiadem, jego zachrypnięty wrzucający swoje trzy grosze. Na przykład :
— To było urocze jak jej powiedział, że jest silna — podekscytowany pisk. Chyba ktoś podskoczył. Krzywię się. Ała, moje włosy. Wciąż tu jestem! — Albo! Jak złapał ją za rękę, widziałaś? A widziałaś jak szkliły im się oczy? To takie cu-do-wne. — zerkają na mnie. Mam coś powiedzieć? Kurde, lepiej było jak udawały, że zostałem na kanapie u Caesara.
— Patrzcie na jej bicepsy, ale jest silna – mówi Haymitch z przekąsem. — Przeniosła go przez puszczę, no przecież! – śmieje się w najlepsze. Brakuje, żeby sobie podał rękę. Przymykam oczy. Mam nadzieję na sen. Na koszmar, znaczy się. Teraz byłby słodkim snem. Znowu byłbym na arenie. Słyszałbym tylko śpiew kosogłosów, szum jeziora, widziałbym wszystkie kolory na niebie. Miałbym przy sobie broń i mógłbym ją użyć na kimś choć w połowie tak irytującym. Czułbym się bezpiecznie. Paradoks, prawda? Pewnie potem ktoś by mnie zabił. Tak było zawsze. I zawsze się bałem. I zawsze bolało. Czasami śniło mi się, że mam wartę na arenie i na niej też zasypiam. Wtedy zawsze zabijali mnie we śnie. I na chwilę nie śniło mi się nic.
Sen nie przychodził, a chaos rozszerzał się na głos prezentera wiadomości kończący program, na Haymitcha prowadzącego rozmowę ze strażnikiem i na pawie, które teraz dywagowały nad tym, co powinienem założyć na koronację. Próbuję otworzyć oczy, ale nie potrafię. Nie mogę ruszyć żadnymi kończynami. Jakbym został sparaliżowany. Ich słowa wkrótce przekształcają się w wyrazisty obraz. Widzę Plac Sprawiedliwości, wypełniony po brzegi ludźmi. Na scenie stoi fotel Zwycięzcy. Prezydent podchodzi do niego ze złotą koroną. Dziewczyna kiwa głową, chyba mu dziękuję. Ledwo złoto zdobi jej włosy, nieruchomieje i upada. A ja znowu jestem w klatce. Znowu jestem sparaliżowany. Znowu nic nie robię. Jestem widzem, takim głodnym krwi jak każdy inny. Prezydent trzyma coś czerwonego w ręce, tłum szaleje. Wszyscy piszczą i skandują. Myślę, po czyjej stronie jesteście? Robią to, co podpowiada im strach. Pilnują swojego tyłka.
— Te, Królewicz, nie za dobrze Ci? —wzdrygam się, potrząsam głową, jakbym chciał tym ruchem wyrzucić to, co pozostawił sen. Haymitch nie dziwi się mojemu zachowaniu, ale widzę pionową zmarszczkę na jego czole. Podaje mi szklankę, więc biorę łyk czując jak bardzo zaschło mi w gardle. — Kiedy ty sobie w najlepsze spałeś... — zaczyna z wyrzutem. Ignoruje to. Zrozumiałem, że to co mówi i to, co myśli są dwoma różnymi rzeczami. Może tyle razy kłamał, że nie odróżniał swoich myśli od tego, co powinien powiedzieć? Zawsze się zastanawiam, czy kiedyś będę taki jak on. To by znaczyło, że on był kiedyś taki jak ja. Mówi mi o przygotowaniach do kolejnego „wielkiego, wielkiego dnia" imitując głos Effie, a ja staram się wyobrazić go bezsilnego, zagubionego i nie potrafię. Kto był jego mentorem?
— Doszło? — upewnia się, a ja kiwam sztywno głową. Cały czas mam przed oczami scenę z koszmaru, ryczący tłum, zakrwawione ręce Snowa. Co powie jak da nam korony? „Jesteście teraz moi, będziecie robić to, co mi się spodoba". — Tak, wiem. Wolałbyś spać pod szarym, odymionym kopalnią murem. Chciałbyś zupę ze wszystkiego od Śliskiej Sae i świeży chleb rano. Życie — Chciałbym? Zastanawiam się podnosząc spojrzenie. Wszystko, o czym mówi wydaje się takie dalekie, ze aż nierealne. — Gwarantuje Ci, nie skapitolujesz tam — puszcza mi oczko, by się upewnić, czy zrozumiałem jego grę słów. Albo chce, żebym znowu się na niego wkurzył. Może w tym szuka igrzyskowego napięcia. Może dlatego taki jest.
— Kiedy jedziemy do Dwunastki? — pytam, zmieniając temat. Chociaż on myśli, że się z nim zgadzam. Doszło do mnie to jak pokiwał ze zrozumieniem głową. 

❝RAZEM❞ II PIONKIOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz