Rozdział XXIV.

19 1 0
                                    


{ PEETA }


Dystrykt Pierwszy był tzw. „ukochanym Dystryktem Kapitolu", a więc również Panem. Inne Dystrykty mówiły na niego „Kapitol wersja Demo". Mieszkańcy głównie zajmowali się obróbką złota, wszyscy byli bogaci, piękni i cholernie zepsuci. Dusiłem się od pierwszego kroku.
Publiczność trzymała tabliczki mówiące „witaj w domu", „jeszcze tylko 1" i „stawiam na Collins!". Effie wyglądała jakby wreszcie mogła odetchnąć pełną piersią, nie bojąc się, że się czymś zatruje.
Prawdą.   

Ja i Haymitch byliśmy kimś takim, jak mieszkańcy Jedenastki, którzy dystrybuowali żywność, albo Ósemki, którzy szyli ubrania; musieliśmy tu być, żeby Kapitol mógł tu być.
Popatrzyłem się na Sophie. Czujesz się jak w domu?
Ale to nie znaczyło, że chcieli, żebyśmy tutaj byli. Ich wielkim gestem dobrej woli było to, że nas ignorowali, tak jak 23 poległych trybutów przez 74 ostatnie Igrzyska.
Marvel i
spotykam się wzrokiem z rodzicami chłopaka. Oglądam na bilbordzie jego zawziętą minę. Zawodowiec.
Mam wrażenie, że powietrze tężnieje, bo to, że oni nie zwracali na mnie uwagi,
znaczyło, że ja miałem robić
to samo.
Glimmer.
„I tak jestem zdziwiona, że tak długo wytrzymałeś"
Miała łuk, a ja miałem szanse tylko przy walce wręcz.
Mógłbym rozbić jej głowę o skały,
właściwie tego chciałem,
byle tylko uratować
siebie.
„Polowali na nią od początku"
Jej ciało przebite włócznią,
gasnące oczy,
„Kapitol powinien być z Zawodowcami, to przecież jasne, nie?"
Patrzyłem się na strzałę, której
grot tkwił w plecach pumy i przebił ramię dziewczyny i
wyciągnąłem strzałę z dwóch związanych nią ciał,
pokiereszowane ciało Glimmer zsunęło się z głazów, a jej usta wypuściły krew.
Oczy patrzyły się we mnie z przerażeniem, gdy usłyszałem wystrzał.
Na bilbordzie jej oczy są świecące i bystre i każą Ci wierzyć, że warto na nią postawić.

Nagle obraz traci jakość,
pojawiają się pionowe paski,
a twarz Glimmer zmienia się na twarz
małej dziewczynki.
Prawda czy fałsz?
Komunikat jest krótki i treściwy i wszyscy wiedzą, czego i kogo dotyczy.
I wszyscy też wiedzą, co stanie się później.
- Twoje dzieci umierają, Snow.
Bo każdy znał jego i
jego wnuczkę. 


{ SOPHIE }


  "Twoje dzieci umierają, Snow."

Słyszę bicie swojego serca, to i tylko wyłącznie to. Bum bum, bum bum.
Serca?
To ty masz serce?
ZAMKNIJ SIĘ.
Cisza.
Wbijam wzrok w oczy dziewczynki, kątem oka zauważając strażników idących w naszą stronę. Chcą nas odprowadzić z powrotem do pociągu. Bo nasza rola się skończyła. Od teraz oni przejmują dowodzenie. Naszym zadaniem było wyjść tutaj, uśmiechnąć się, Panem na zawsze, pocałować się i wrócić. Ubierają nas i malują, bo jesteśmy dywersją. I niczym więcej.
NIE. DOŚĆ. Mam dość bycia tylko ładną twarzyczką. Mam dość bycia tylko i wyłącznie ozdobą. Lalką, która ma odegrać swoją rolę i wrócić na swoje miejsce. Teraz już wiem, że ja też mam broń.
Zanim strażnikom udaje się do nas dotrzeć, łapię za mikrofon, który wydaje z siebie głośny pisk. Tym samym zwracam na siebie uwagę wszystkich zebranych. Odnajduję wzrokiem kamerę, bo chcę, żeby odpowiedzialni za komunikat widzieli moje oczy tak dokładnie jak ja widzę oczy wnuczki Snowa.
— Twoje dzieci umierają co roku.
Cisza.
Zaciskam dłonie w pięści, tworząc na wewnętrznych stronach półksiężyce z odcisków po paznokciach.
— Siedemdziesiąt cztery lata temu ktoś popełnił taki sam błąd, jaki wy popełniacie dzisiaj i przez to zniknął cały dystrykt i od tamtej pory, zginęło ...
Siedemdziesiąt cztery Igrzysk Głodowych. Dwudziestu trzech trybutów. Drugie ćwierćwiecze poskromienia z podwojoną liczbą uczestników. Siedemdziesiąt cztery razy dwadzieścia trzy dodać czterdziestu siedmiu.
— tysiąc siedemset dwadzieścia sześć dzieci.
Tysiąc. Siedemset. Dwadzieścia. Sześć. Tysiąc. Siedemset. Dwadzieścia. Sześć. D Z I E C I. Krew tysiąc siedmiuset dwudziestu sześciu dzieci ozdobiła arenę siedemdziesięciu czterech igrzysk. TYSIĄCSIEDEMSETDWADZIEŚCIASZEŚĆ. ROZUMIESZ COLLINS? ROZUMIECIE?
— Wycofajcie się zanim będzie za późno. Nie baliśmy się wtedy i nie boimy się teraz. Wygraliśmy wtedy i wygramy teraz.
TYSIĄC SIEDEMSET
— Panem dzisiaj.
DWADZIEŚCIA SZEŚĆ
— Panem jutro.
D Z I E C I
Głos więźnie mi w gardle. Mam wrażenie, że się dławię. Ich krwią. Krwią tysiąca siedmiuset dwudziestu sześciu dzieci.
Obraz dziewczynki nagle znika a w jego miejsce pojawia się obraz Prezydenta Snowa nadający na żywo. Przenoszę wzrok z kamery na jego oczy. W jego szarawe, zaczerwienione oczy.
— Panem zawsze. — mówi po czym z ekranów znikają wszystkie obrazy.
Odwracam się. Ze szklanych oczu, spłynęły sztuczne łzy. Zatrzymały się na plastikowych rzęsach po czym popłynęły dalej po plastikowej twarzy. Wycieram je plastikowymi dłońmi.
Łzy. Echo martwej Clary.
Zauważam Haymitcha, który rzuca się, podczas gdy strażnicy zaprowadzają go do samochodu. Odwracam wzrok. Nie chcę widzieć jego oczu. Nie chcę, żeby on widział moje oczy. Zauważam Effie, która nie wie, czy powinna pójść za nim czy zostać z nami. Nie widzę jej oczu spod maski. Ale ona też się chyba zepsuła. Bo też pozwoliła jej na łzy. Sztuczne łzy. Echo człowieka.

Tysiąc siedemset dwadzieścia sześć dzieci.
Widzę krew na swoich rękach. Jego krew.
I on.
Tysiąc siedemset dwudziesty siódmy.
PANEM. ZAWSZE.
Moja biała sukienka przybiera kolor czerwony.
Krzyk tysiąca siedmiuset dwudziestu sześciu dzieci I JEGO wypełnia mój umysł. Krzyk Sheldona. Krzyk Naomi. Krzyk Glimmer. Krzyk Diany. Opadam na kolana, zakrywając uszy dłońmi.
PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM, PRZEPRASZAM. 

❝RAZEM❞ II PIONKIOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz