{ PEETA }
Znowu słyszę, dopiero gdy zamyka drzwi za sobą.
— Peeta, odbiór.
Był tutaj w ogóle?
Prawda czy fałsz?
Szukam walkie-talkie. Naciskam przycisk, który kojarzy mi się z odbezpieczeniem granatu. Ja go w nich rzuciłem?
— Zgłaszam się.
Nie, nie zgłaszam się,
bo mnie tu
nie ma.
— Gratulację, Peeta. — Przymykam oczy. Zaciskam ręce mocno na odbiorniku, tak jak zacisnąłem je na gardle Ósemki. Zacisnąłem? Prawda czy fałsz. — Jesteśmy dumni z tego, że możemy na Ciebie liczyć w naszej sprawie.
Naciskam przycisk.
— Tak jest.
— Wiemy, że misja nie jest łatwa, dlatego spytamy Cię o ochronę, którą żądasz od Rebelii na czas trwania operacji.
Naciskam przycisk.
— Rodzina.
Pułkownika zapamiętałem jako spokojnego człowieka, o głosie, który nigdy nie został podniesiony, by na kogoś na krzyczeć i o pewności, która kazała twierdzić, że nigdy nikogo nie skrzywdził.
— Ktoś jeszcze?
Kręcę głową.
Ona chce go ukraść, Pułkowniku.
— Ktoś jeszcze?
Chce mi go zabrać.
— Ktoś jeszcze?
A to
jest
gorsze
niż
śmierć.
— Bez odbioru.
Jechaliśmy do Dystryktu Dziewiątego. Nie wiedziałem, kto pochodził z tego Dystryktu, ale wiedziałem, że nie ja. I nie mogę zabić tych, którzy przeżyli.
Pociąg był cichy, bo każdy z nas udawał, że śpi. Ja wiedziałem, że nikt nie śpi.
Kroki mamy były głośne, by jej przyjście mogło kogoś poinformować o zbliżającym się niebezpieczeństwie.
Stukot stada pum.
Tata chodził jak tata, cicho i bezszelestnie, bo jego przyjście oznaczało spokój.
Zawsze chciałem chodzić, jak tata.
Ale może
chodziłem, jak tata,
ale
byłem taki jak mama.
Chodziłem bezszelestnie, żeby ofiara nie wiedziała, kiedy znajduję się za nią.
Mógłbym teraz poderżnąć jej gardło.
Przyłożyć pistolet do czoła.
Podciąć jej nogi.
Patrzeć jak się wije na podłodze.
Znałem strach
i
Znałem śmierć.
i wiedziałem, że strach
jest o wiele trudniejszy
do przeżycia.
— Cześć.
Nie lubiła niespodzianek, tak samo jak ja. Bo to oznaczało, ze za chwilę coś wybuchnie, że stracimy grunt pod nogami i zaczniemy spadać w dół. Wiedziałem to, bo też nie lubiłem niespodzianek. Wychowała nas ta sama arena.
Prawda, czy fałsz?
— Jake się obudził.
Prawda czy fałsz?
— A ja nie mogę spać.
Spuszczam wzrok na swoje ręce. Widzę, ze są złożone z tysiąca małych kawałków;
z kawałków
Sheldona.
Glimmer.
Cecille.
Szóstki
Jedenastki.
Jake'a
Clary
i
Peety.
Bo jego już tutaj nie ma.
Został zamknięty w swoim ciele
r a z e m
ze wszystkimi innymi.
Na zawsze.
Ktoś jeszcze?Arthur Collins, Kapitol.
Bez odbioru.
{ SOPHIE }
"Panem Zawsze"
Chyba to dzisiaj poczułam. PRZYNALEŻNOŚĆ. Do Kapitolu. Do Snowa. Nie wiem, czy byłam z tego powodu szczęśliwa czy nie. Ostatnio czułam się raczej wyjątkowo martwa ... bardziej niż w każdy inny dzień. Wiem jednak, że mówiąc te słowa, zobaczyłam Ojca, Ophelię, Milo, Charlie'go i Blancę, siedzących przed telewizorami i odliczających w głowie każdy kolejny dystrykt, który zmniejszał dystans między nimi a mną. Między mną a moim domem.
W dwunastce nie chcieli mnie. W Kapitolu nie chciałam ich. Ale Kapitol był wszystkim czym znałam. Kapitol był miejscem, które mnie wychowało. I które wysłało mnie na śmierć.
TIK TAK TIK TAK
Obróciłam się na lewy bok, przyciskając jedno ucho do poduszki a na drugim zaciskając dłoń.
I poczułam pewną ... dumę? Kapitol dalej chce mnie przyjąć. Snow dalej pozwala mi tam mieszkać, po tym wszystkim co zrobiłam.
TIK TAK TIK TAK
Zrozumiałam, że cokolwiek zrobię. Jakąkolwiek ścieżkę ucieczki wybiorę. Zawsze dotrę do Kapitolu. Niezależnie od tego, ile razy wypowiem "RAZEM", ile razy wyprę się tego kim jestem. Panem tu będzie. ZAWSZE. I niezależnie od tego, czy uda mi się na powrót zapłonąć. Chłód zawsze odnajdzie dostęp do mojego serca. ZAWSZE.
TIK TAK TIK TAK
"Na zawsze." nienienienienienienienienienienie. Obracam się z powrotem na plecy. "Na zawsze RAZEM." nienienienienienienienienienienie. Razem nie należy już do nas Peeta. Nie należy do mnie. Należy teraz do Ciebie i do nich. Do krzyczących. Do cierpiących. Do leżących w łóżkach szpitalnych i do tych, których krew ozdobiła arenę siedemdziesięciu czterech igrzysk. Do tych, którzy budzą się każdego dnia bojąc się czy to dziś stracą swoje dziecko i do tych, którzy dzieci nie mają, bo zbytnio bali się tego strachu. Do tych, którzy wygrali i od tamtej pory. Każdego dnia. Krzyczą. Cierpią. Umierają.
Przytulam do siebie kropelkę.
Dlatego muszę zniknąć z jego życia. Muszę zniknąć z naszego "razem". Jestem jedyną, cienką i kruchą, nicią, która wiąże go emocjonalnie z Kapitolem. Ale gdy odetnę tę nić, nie pozostanie już nic, przez co będzie kwestionował swoje morale. I będzie mógł się skupić. Na krzyczących. Na cierpiących. Na umierających.
TIK TAK TIK TAK
— Cześć.
Unoszę się gwałtownie do pozycji siedzącej. TIK.
— Jake się obudził.
Wypuszczam powietrze ustami. TAK.
— A ja nie mogę spać.
Peeta także wydawał się ostatnio bardziej martwy. TIK.
Odrzucam kołdrę na bok i stawiam stopy na podłodze. Włączam lampkę stojącą na szafce nocnej. Obchodzę łóżko i staję na przeciwko Peety. Najpierw staję w odpowiedniej odległości. Nie chcę go przytłoczyć. TAK. Ale potem robię krok do przodu. A za nim kolejny. I kolejny. Aż staję na przeciwko niego. Chciałabym mu powiedzieć wiele. Jak zawsze. Ale zamiast tego przykładam dłonie do jego policzków. A potem czoła. I mówię
— Jesteś rozpalony. — choć równie dobrze mogłabym powiedzieć "Ostatnio też szybciej umierasz?" TIKTAKTIKTAK. Sadzam go na krańcu łóżka, podając mu szklankę zimnej wody (z cytryną, miętą i ogórkiem) po czym znikam w łazience by namoczyć ręcznik.
Wracam do pokoju, siadam obok niego. Powoli zbliżam ręcznik do jego twarzy i nie zauważając żadnych oznak protestu, próbuję choć odrobinę zbić gorączkę. Choć wiedziałam, że Peeta wcale nie był chory. Gorączka nie pochodziła od żadnej z chorób. Była to po prostu oznaka tego, że Peeta dalej tkwił w koszmarze. Nie był to jednak senny koszmar. Była to rzeczywistość, z której nie mógł się obudzić.
— Musisz się wziąć w garść, Mellark. — mówię po jakimś czasie. Byłam ostatnią osobą, która powinna udzielać mu rad. Ale myślę, że czasem miałam po prostu nadzieję. Że jest jeszcze coś co wypowiadam i co nie jest wpisane w moim scenariuszu.
CZYTASZ
❝RAZEM❞ II PIONKI
FanfictionHaymitch prychnął. - Co więc zamierzacie zrobić? Dać się zabić? - To właśnie robimy - zauważyłem, odwracając się do Sophie. Poczułem na ręce coś ciepłego. {Czasem jedna, nieznaczna rzecz, potrafi zatrzymać czas. Spojrzenie, słowo, dotyk dłoni. }...