{ PEETA }
Rano dojechaliśmy do Jedenastki. Zjedliśmy śniadanie z Effie i Haymitchem. Przeglądałem kartki, które dostaliśmy, wykreślając z nich: „Panem dziś". A potem zastąpiłem w myślach każde „razem", „Panem dziś".
Effie i Sophie były kolorowymi twarzami bez wyrazu, bez marzeń i koszmarów, bo Effie zostawiła Sophie, a Sophie zostawiła mnie, a Haymitch był szarą twarzą bez wyrazu i marzeń, bo ja zostawiłem jego.
- Przygotować się do wyjścia, uśmiechy, makijaż... proszę poprawić Peecie garnitur. Ręce, o tak. Złączone, pamiętacie?
Raze...
- Panem dziś, Panem jutro, Panem zawsze! – przypomniała Effie.
Zacisnąłem zęby, a potem swoją rękę na ręce Sophie. Gdy pociąg się zatrzymał, wyszliśmy w tłum Strażników Pokoju, odgradzających nas od mieszkańców Jedenastki.
Huczało mi w uszach od ciszy, która panowała na zewnątrz. W Kapitolu witali nas fani pum i jagód, w Dwunastce witali nas fani chłopaka od chleba i jego dziewczyny, a w Jedenastce witali nas...
rebelianci.
Strażnicy Pokoju zasłaniali tłum skandujący: „los nigdy nam nie sprzyjał". Na bunkrze naprzeciwko zasłaniali graffitti ze znakiem jedności, skrzyżowanymi dłońmi i podpisem: „razem".
Rodziny poległych stały na podium, wystawiając trzy palce ku górze.
Tutaj nikt nie miał nas za
morderców,
kłamców,
kochanków,
zwycięzców.
Tutaj mieli nas za
rebeliantów.Nachyliłem się do mikrofonu, nie przerywając połączenia z siedmioosobową rodziną dziewczynki w wieku Sheldona i dwoma ciemnoskórymi rodzicami wysokiego i muskularnego Tresha, który byłby moim faworytem, gdybym nie został wybrany.
—Nie miałem okazji poznać ani Rue ani Tresha. — Opuściłem kartki w dół. — Wiem jednak, że gdyby nie oni, ani ja, ani Sophie nie stalibyśmy dzisiaj tutaj. Wiem też, że to jest niesprawiedliwe, bo byli zbyt młodzi i zbyt delikatni, by zginąć tak okrutną i bezsensowną śmiercią. Wiem też, że nasze życie nie jest mierzone przez to, jak długo żyjemy, ale przez to, ilu ludzi w trakcie naszego życia, jesteśmy w stanie poruszyć. I wiem, że śmierć Rue i Tresha poruszyła nas wszystkich i nie damy temu pójść na marne. — Wyrzuciłem w górę trzy palce i powiedziałem coś, co zaczęło prawdziwą rewolucję. — RAZEM!
Tłum odkrzyczał to samo i zaczął napierać na Strażników Pokoju, taranując ich i depcząc. Ruszyłem do przodu, gdy usłyszałem przeładowanie broni, ale coś pociągnęło mnie w przeciwną stronę.
Nim zdarzyli nas zgarnąć Strażnicy Pokoju, Haymitch złapał mnie i Sophie za ramiona i wciągnął z powrotem do bunkru. Nim zaczął na mnie krzyczeć, rozpoznałem drugi znajomy dźwięk.
Wybuch.
{ SOPHIE }
wybuch
Rozrywa mnie na miliony kawałeczków, choć udaje mi się uniknąć jego zasięgowi. On nie żyje, Sophie. Trzymałaś jego martwe ciało, podczas gdy on wziął ostatni oddech. Podczas gdy jego serce zabiło po raz ostatni. Piszczy mi w uszach, wszystko zdaje się być niewyraźne. Jestem wściekła. Wściekła, że nie umarłam w raz z nim. Że wszystko nie umarło wraz z nim. Że ja dalej mogę oddychać. Że moje serce dalej bije. Że wiatr dalej wieje. Że słońce dalej świeci. A w tym wszystkim najgorsze było to, że o nim zapomniałaś. Umarł w twoim umyśle. W jednym miejscu, które trzymało jakąś jego cząstkę.
Siadam na ziemi, zakrywam uszy i chowam głowę w kolanach.
Słowo "Razem", które wcześniej przynosiło ulgę, teraz zdaje się być nabojem. Usta Peety, mieszkańców dystryktu, są bronią, które wystrzeliwują we mnie za każdym razem, gdy wypowiadają to słowo. Widzę, jak unoszą trzy palce ku górze. Jak napierają na strażników.
Razem zabija mnie.
Razem zabija ich.
Razem ... obudziło rewolucję.
Przepraszam, myślę.
Czuję jak ktoś łapie mnie za ramię i odciąga do tyłu.
I teraz chce zrobić to samo. Chce żebym wstała. Chce żebym była żywa. Ale ja już nie umiem. Straciłam wszystko to, co utrzymywało we mnie resztki człowieczeństwa. Teraz jestem niczym więcej niż produktem Kapitolu. I tym razem nie chcę, żeby ktoś mnie stąd odciągnął. Chcę tu zostać. Chcę tu zgnić, rozłożyć się. Chcę by ktoś spalił moje szczątki, by to co we mnie skażone, nie mogło się rozprzestrzeniać.
— Musimy was zabrać z powrotem do pociągu, TERAZ. — słyszę głos Effie, który zdaje się być pierwszą wyraźną rzeczą, od dłuższego czasu.
Biorę głęboki wdech, pociągam nosem i powoli wydostaję się ze swojego kokonu. Unoszę wzrok ku górze i zauważam Peetę.
Peeta żyje.
Kto umarł?
Ktoś pomaga mi się podnieść i zaprowadza nas z powrotem do pociągu. Nie widzimy tego co stało się na placu. Nie widzimy tego jak wielkie zniszczenia przyniosło to, co miało nas zjednoczyć.
Gdy stawiamy pierwsze kroki w pociągu, odnajduję Peetę.
— Nie mogę sobie przypomnieć, kto umarł. — szepczę do niego przerażona, zanim cokolwiek na dopadnie. Zanim znajdzie nas Effie albo Haymitch. Zanim ta myśl znowu mi ucieknie. — Nie mogę sobie przypomnieć jego imienia. Nie umiem ... — urywam zdanie, po raz pierwszy prawdziwie patrząc na Peetę. Zaciskam wargi i robię krok do tyłu. Może wcale się nie myliłam? Może to tak naprawdę Peeta umarł? Peeta, którego poznałam. Peeta, którego obchodziło to co miałam do powiedzenia. Peeta, który widział we mnie człowieka. Razem nie należało już do nas. Razem należało teraz do nadziei. Do rewolucji. — Ciebie to nie obchodzi, wiem. — dodaję jeszcze, normalnym już głosem, po czym obracam się, tym samym wpadając na Haymitcha.
— Musimy porozmawiać. — oznajmia, patrząc najpierw na Peetę a potem z powrotem na mnie.
— Niczego nie musimy. — burknęłam, wymijając go. On złapał mnie za nadgarstek, próbując mnie zatrzymać. Powoli wypuściłam powietrze ustami. Wykorzystując to, że on wciąż widzi mnie jako roztrzęsioną po wybuchu Kapitolkę, wysuwam dłoń z jego uścisku, by po chwili wykręcić jego rękę, przyciskając ją do pleców, a jego do ściany pociągu.
— Wystarczy, że będziemy trzymać się tych cholernych fiszek i się uśmiechać. Koniec rozmowy. — mówię stanowczym tonem. — A za to? — wykręcam jego rękę jeszcze mocniej. — Możesz pogratulować Peetcie. — puszczam go i zanim, którykolwiek z nich zdąży się odezwać, wymijam ich i udaję się do swojego pokoju. Gdy tylko drzwi się zamykają, sięgam po pudełeczko i wysypuję na dłoń dwie pastylki. Połykam je, popijając wodą stojącą na szafce nocnej. Po tym kładę się na łóżku i czekam na kolejną scenę, w której będą mnie potrzebować.
CZYTASZ
❝RAZEM❞ II PIONKI
FanfictionHaymitch prychnął. - Co więc zamierzacie zrobić? Dać się zabić? - To właśnie robimy - zauważyłem, odwracając się do Sophie. Poczułem na ręce coś ciepłego. {Czasem jedna, nieznaczna rzecz, potrafi zatrzymać czas. Spojrzenie, słowo, dotyk dłoni. }...