Rozdział XXXIV.

18 1 0
                                    


{ PEETA }


„Boje się, tak cholernie się boję", powiedziała.
„Nie bój się, wszystko będzie dobrze. Musisz być silna", miałem powiedzieć.
Miałem ją przytulić, bo już nigdy jej nie przytulę i pocałować w policzek, bo już nigdy nikogo nie pocałuję.
I jak odchodziłem, miałem iść wolno i powściągliwie, jakby ona mnie ciągnęła w przeciwną stronę.
I potem, tuż przed windą, miałem się odwrócić i spojrzeć na nią ostatni raz.
I miałem płakać, jakby Kapitol nie zabrał mi też tego.
Nie miałem przede wszystkim się cieszyć, że obietnica, którą złożyłem przede wszystkim sobie, gdy tylko moje imię zostało wyczytane po raz pierwszy, zostanie spełniona.
Nie umrę jako pionek.
—Gratulacje, jesteś w Zawodowcach.
Kątem oka widzę nadlatujący przedmiot. Wzdrygam się, automatycznie wyciągając rękę przed siebie. Na dłoni odznacza mi się złoty łańcuszek z okrągłym medalionem.
Przenoszę pytający wzrok na Haymitcha.
—Poprawka. — Mentor wygodnie rozsiada się w szarym fotelu. Przymyka ze zmęczenia oczy i wyciąga nogi przed siebie. Ledowy zegar na niebiesko pokazuje 8:26. – Będziesz w zawodowcach, jeśli na chwilę wyjdziesz ze swojej głowy i pokażesz Peetę, którego wszyscy znają i kochają.
Moim odruchem jest atak, dyskusja, argument.
Spuszczam wzrok na medalion i naciskam wypukły przycisk.
W środku wsadzone jest zdjęcie. Widzę mamę, tatę, Matta, Jake'a, Blake i Victora.
Zamykam medalion.
— Kiedy zrobiliście to zdjęcie?
Haymitch wywraca oczami.
—Naprawdę to jest dla Ciebie teraz ważne?   

Wstaję z miejsca. Okazało się, że siedziałem na szarej kanapie. Okazało się, że ściany mojego apartamentu są szare jak budynki w Dwunastce. Okazało się, że na jednej z nich ktoś napisał „piekarnia T. Mellark". Okazało się, że w rogu jest rozciągnięte płótno, a na drewnianym parapecie leżą przygotowane farby. Okazało się, że w oknach są firanki, te same, jakie miałem w domu, a widok za oknem został zastąpiony ścianą lasu.
Wszystko się we mnie kręci i podnosi, a ja się czuje, jakby Snow przechylił planszę, na której stałem w drugą stronę, żeby widzowie mogli patrzeć, jak się potykam w drodze do Wioski Zwycięzców.
— Słuchaj. —Haymitch nachyla się nad stołem, a ja mrugam powiekami, zmazując z nich mgłę. – Nie tylko Tobie nie pasuje to, że wracasz na arenę. Mówimy tutaj o Zwycięzcach. O ulubieńcach Kapitolu.
—Sophie jest ulubieńcem Kapitolu —zauważam automatycznie.
—Nie tylko ona — Haymitch mówi za spokojnie jak na rozmowę o Sophie. — Jeśli to Ci pomoże to zobrazować, mówimy tutaj o 23 Sophie Collins.
Znowu przez chwilę nie mrugam.
Haymitch korzystając z mojego skupienia, kontynuuje:
—To są ludzie, którzy nie tylko wygrali swoje Igrzyska, ale też mentorowali kolejne pokolenia przez ich Igrzyska. To są ludzie, którzy znają się na walce, na marketingu, ludzie, którzy znają każdego sponsora w Kapitolu, znają jego rodzinę i jego dzieci. Ludzie, którzy od dziesięciu lat podpisują autografy, jadają śniadanie z prezydentem i co roku jeżdżą na Tournee ze swoim Zwycięzcą.
Są w tym pociągu od dziesiątek lat.
Haymitch widząc kolejny błysk w moich oczach i znowu myląc go z zainteresowaniem, kontynuuje:
—Możesz ich sobie podzielić na dwie grupy, Peeta. Pierwsza to są ci, których w poprzednich Igrzyskach nazywałeś „Zawodowcami"...
—Mówiłeś, że ja jestem Zawodowcem...
Haymitch patrzy się na mnie tak, jakbyśmy już byli na arenie. Po chwili wzdycha, widząc, że mój barek jest pusty i znowu kontynuuje:
— ... to są ludzie, którzy cieszą się na te Igrzyska, tak jak cieszyła się Effie rok temu...
— Już się nie cieszy? – przerywam.
Haymitch wywraca oczami, jakby zapominał, dlaczego to właściwie robi.
—... od tamtej pory trenują i siebie i młodych, by uczynić im podobnych. Od kiedy wygrali Igrzyska, czekali na moment, by tam wrócić. To są trybuci z 1 i 2. Cashmere i Gloss, rodzeństwo, zgłosili się sami. En....
Otwieram szerzej oczy.
— Będą na mnie polować.
Haymitch pstryka palcami.
- Będziesz ich pierwszym celem. Nie dość, że jesteś z Dwunastki, to jeszcze wygrałeś ostatnie Igrzyska, siałeś propagandę i zaręczyłeś się z Kapitolką...
— Zerwaliśmy – przerywam mu.
— ... no i nie zapominajmy o Glimmer co zrobiłeś? – mówi na jednym wdechu.
Zdziwiony prostuję się nagle.
— Wyrzuć to z siebie, nie musisz mnie okłamywać – przypominam z ironią i wstaję, by wziąć szklankę wody.
O dziwo mentor w żaden sposób tego nie skomentował. Dopiero gdy znalazłem się przy nim, a wody została połowa szklanki, powiedział:
—Dobra, nieważne, muszę porozmawiać z Effie, dobra nieważne — żachnął się. Patrzyłem na niego z góry ze zmarszczonymi brwiami i cieszyłem się, że to jest naprawdę nieważne i nie muszę się tym przejmować, bo nie planuję wygrać. Mentor nagle uniósł wzrok. – Następnym razem przedyskutuj ze mną taktykę, ok?
Wzruszyłem ramionami, biorąc plecak i kierując się do sypialni. Ledowy zegar wskazywał 18.26.
—Hej, wracaj, jeszcze nie skończyliśmy!
Zamykam głos Haymitcha za sobą, kończąc szklankę wody jednym haustem. 

❝RAZEM❞ II PIONKIOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz