Rozdział XXVI.

20 1 0
                                    


{ SOPHIE }


"Chciałabyś być ze mną razem na zawsze?"
Echo głosu Peety rozeszło się po całym placu i jakby jednym przyciskiem uciszyło wszystkich zebranych. Miałam wrażenie, że poczułam jak każda pojedyncza osoba wstrzymuje oddech i nie odetchnie z powrotem jak się nie odezwę. Unoszę kącik ust ku górze.
— Na zawsze. — mówię i wyciągam dłoń w jego stronę.
Chłopak podnosi się i wsuwa mi pierścionek na palec. Czuję chłód złota, który kontrastuje z jego ciepłą dłonią, teraz znajdującą się na moim policzku. Wpatruję się w jego oczy, próbując się z nim porozumieć, coś z nich wyczytać ... sama już nie wiedziałam. Podczas tego on przybliża się do mnie i mówi cztery proste słowa.
— Nie rób nic głupiego. — a chwilę później odwraca się i zbiega na dół, wchodząc w tłum Kapitolończyków.
Czuję jak Effie kładzie dłoń na moich plecach.
— Jeszcze chwilka, uśmiechaj się, uśmiechaj. — szepcze.
Więc się uśmiecham.
Gdy tylko drzwi do samochodu, gdzie wsiadł Peeta się zamykają, kamery kończą transmisję. W tym samym momencie jeden ze strażników zaciska dłoń na moim przedramieniu i przeprowadza mnie przez tłum, z powrotem do środka, zanim ktokolwiek zdążył do mnie dotrzeć.
— Dziękuję. — mówię, wypuszczając powietrze ustami.
— To było ...
Marszczę brwi. Skądś znam ten głos ... szybko odwracam się w stronę strażnika, rzucając przy tym
— Max!
— Maxim. — poprawia mnie.
Przewracam oczami, robiąc krok w jego stronę. Kładę dłoń na jego mundurze
— Możesz mnie stąd zabrać zanim Effie, albo ktokolwiek, tutaj dotrze? — pytam z nadzieją w głowie, unosząc brew ku górze.
— Nie.
— Świetnie, prowadź! — obróciłam się i zrobiłam pierwsze trzy kroki, gdy w końcu dotarło do mnie co powiedział. Zatrzymałam się i odwróciłam się na powrót w jego stronę.
— Nie? — spytałam i zmarszczyłam brwi. — Dlaczego?
— Tysiąc siedemset dwadzieścia sześć.
Rozchylam lekko usta, ale nie jestem w stanie nic powiedzieć. Tysiąc siedemset dwadzieścia sześć dzieci zaciska mi swoje dłonie na gardle. Moja dolna warga zadrżała, gdy drzwi ponownie otworzyły się i do środka weszła Effie odprowadzona przed dwóch innych strażników.
— Tyle emocji, tyle emocji! — Effie wymachuje dłońmi po czym podchodzi do mnie i zaczyna gładzić mnie po włosach. A przynajmniej tak to sobie tłumaczę, bo tak naprawdę je po prostu układa. — Byłaś bardzo dzielna Sophie. — dodaje. Nie zwracam jednak na to uwagi, gdyż dalej wpatruję się w Maxa a on, mam wrażenie, dalej wpatruje się we mnie. Surowym, godnym strażnika pokoju wzrokiem. Układam usta w słowo "przepraszam", na co on odwraca się, kiwa głową w stronę pozostałych strażników i wychodzi na zewnątrz. 


{ PEETA }


 Przestałem słyszeć tupanie stada pum i tykanie zegara, dopiero gdy Haymitch odciął ich ręce i głowy, zamykając drzwi limuzyny.
Odetchnął z ulgą, jakby do tej pory trujące powietrze zaciskało ręce na jego tchawicy. Odkręcił piersiówkę z szelmowskim uśmiechem.
—Zdrowie Młodej Pary — oświadczył. —W końcu wracamy do domu.
Gdzie wybuch w końcu
uderzy we mnie.
Wgapiałem się w zmieniające się obrazy za oknem, które zlewały się w niewyraźny ciąg. 


Znowu stałem na balkonie. Ręce splątałem na balustradzie, wgapiając się w panoramę Kapitolu, oddzieloną ode mnie ochraniającą przed zgiełkiem ulicznym i ewentualnym samobójstwem siatką. Może nie chcieli, by mieszkańcy widzieli tą samą krew, którą widzieliśmy my.
Z rąk zwisała mi szklanka z wodą. Czułem, że moje gardło jest suche, ale nie zgasiłem pragnienia, bo wiedziałem, że woda jest zatruta, jak wszystko tutaj.
Haymitch stał obok mnie. W ciszy pił swoją szklankę z wodą. Mówił, że jemu już nic nie zaszkodzi.
—Chciałabym porozmawiać z Peetą. Na osobności.
Oboje się wzdrygnęliśmy, bo byliśmy wciąż na Igrzyskach. Nasze spojrzenia się skrzyżowały i on się mnie pytał, czy wszystko w porządku, a ja mu odpowiedziałem, że bez zmian, bo bez zmian, cały czas umieram tak samo.
Jego miejsce zajęła dziewczyna.
Miała czarne włosy, splątane w luźny warkocz.
Z przodu miała spuszczone dwa kręcone kosmyki.
Miała na sobie mundur Rebelii ze splątanymi rękami i wyszytym „razem".
— Blake?
Podniosła wzrok z panoramy, jakby patrzyła się na nią tylko dlatego, bym ja mógł patrzeć się na nią.
Razem z Sophie dzieliły tą samą wyniosłość, tylko
Blake ją podkreślała stopniem wojskowym, nie
makijażem.
—To było cholernie genialne.
Cofnąłem lekko głowę, ukazując zaskoczenie.
—Zbombardowanie 11 przypomniało Dystryktom o bombardowaniu 13. Historia zatacza koło. Powstanie jest coraz bliżej.
—Ale...
Obiecałem sobie, że już nikogo nie zabiję.
Trzęsą mi się usta, bo pokaleczyły je ostre kawałki liter na które dzieliła się prawda i kłamstwo.
—Ciii. — Blake przykłada ręce do mojej twarzy. Czuję jej stwardniałe opuszki, które zniszczyła ciężką pracą w 11 i trzymaniem ręki na spuście. W drugiej ręce trzyma kieliszek wina (krwi). – Strach zwalczaj strachem.
Zacisnąłem usta w wąską linię.
— Niech żyje Rebelia.
Blake uśmiechnęła się lekko.
— Na zawsze...
—... razem — wtrącam.   

Moja szklanka pęka, na nas spada gęsty deszcz, który miesza się z winem. Nim smog i spaliny nas rozmazują, widzę, że stoimy we krwi 1726 dzieci, 39 ludzi, których zabiłem, +28, których zabił Haymitch, i tych wszystkich, których krwi jeszcze nie zdążyłem zidentyfikować. 

Jacob Mellark.
Camille Snow.
Clar... 


—Śpiąca królewno. —Wzdrygnąłem się, czując się tak, jakbym dostał w twarz zimną wodą. Haymitch stał przede mną z uśmiechem, dzięki którym wyglądał jak zupełnie obca osoba. Da się wciąż uśmiechać, dzieląc swoją krew na 28 osób? — Jesteśmy w domu.
Odkrywam, że nie zlał mnie zimną wodą, to
byłem ja i kolejne
zimne poty.
Kolejny koszmar.   




❝RAZEM❞ II PIONKIOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz