*XLVII*

13.2K 590 13
                                    






***




Ana

Siedziałyśmy w ogrodzie i u boku swoich partnerów próbowałyśmy zapomnieć o wszystkim. O tym, co było, o tym, co jest i o tym, co będzie. Przyjemnie bezstresowe było po prostu myślenie o niczym, a my pragnęłyśmy zapomnienia.

Nie na zawsze oczywiście, ale choćby na jedną, krótką chwilę.

— An, może masz ochotę na kąpiel w zimnym bajorze? Jest taki potworny upał — próbowała zachęcić mnie Rosie, ale od godziny pozostawałam nieugięta.

— Nie ma mowy! — odpowiedział zamiast mnie Bash. — Woda nie była filtrowana od wieków, kto wie, co mogłoby się z niej przypałętać. Poza tym staw jest głęboki, a An nie umie pływać.

Posłałam w jego stronę mordercze spojrzenie, mając nadzieję, że weźmie sobie moje nieme przesłanie do serca.

— Filip jakoś nie ma nic przeciwko,  braciszku — zauważyła ruda i pokazała księciu język.

Wilkołak odchrząknął.

— To, że się nie odzywam, wcale nie znaczy, że nie mam nic przeciwko — mruknął  przekornie. — Ale nie, nie mam nic przeciwko. Może jak w końcu na coś zachorujesz, to usiedzisz na dupie dłużej, niż pięć minut.

Obruszona Ros spiorunowała go wzrokiem, ale postanowiła za wszelką cenę udawać, że jest śmiertelnie obrażona, dlatego nie powiedziała już ani słowa. Przynajmniej nie do Filipa, bo do mnie nawijała przez cały czas jak najęta.

— To może pójdziemy na spacer? — zaproponowała po chwili. — Mamy całe hektary ogrodów, na pewno wszystkich nie widziałaś! Altany na sztucznym jeziorze, ruiny średniowiecznego zamku, niezliczone ilości kwiatów i oranżerię z egzotyczną roślinnością — streściła dumnie.  — Może miałabyś ochotę na przejażdżkę konną?

— Rosie, daj Anie odetchnąć pełną piersią — rozbawiony Bash trzepnął młodszą siostrę w ucho. — Zresztą nie da się robić tych wszystkich rzeczy naraz.

Ruda wywróciła wymownie oczami.

— O co wam właściwie chodzi... — zaczęła, ale nie pozwoliłam jej dokończyć.

— Tak! — poderwałam się z koca i ze sztucznym entuzjazmem zaczęłam klaskać w dłonie. — Jazda konna to doskonały pomysł!

Przyjaciółka od razu podłapała moje zainteresowanie, zapewne w obawie, że mogłabym zaraz zmienić zdanie.

— Przecież ty nie umiesz jeździć konno — wtrącił książę, ale nie miałam zamiaru go słuchać.

— Nauczę się — rzuciłam lekceważąco i złapałam przyjaciółkę pod rękę. — Prowadź, Rosie.

Nie trzeba było jej tego dwa razy powtarzać.

— Jeżdżę od dziecka — pochwaliła się w drodze do królewskich stajni. — Mama mnie nauczyła, razem doglądałyśmy koni i byłyśmy zawsze przy narodzinach nowego członka stada.

— Niesamowite — usiłowałam za wszelką cenę udawać zainteresowaną, ale moje myśli wciąż uciekały ku wczorajszej wizycie w mrocznych lochach.





***




[Dzień wcześniej, późny wieczór]

Zeszłam po kamiennych stopniach w asyście kilku żołnierzy, strzegących wejścia na korytarzu. Nie musiałam długo ich prosić o pozwolenie, bo Sebasthian wcześniej wydał odpowiednie rozkazy.

Nie miał przeciwwskazań, żebym poszła odwiedzić rodzeństwo, które przetrwało bitwę. Chociaż Eoin próbował odradzać mi tę wizytę, a Charls ostrzegał, że cokolwiek nie mają do powiedzenia, wola Wielkiej Rady jest ostateczna.

Wielka Rada była złożona z przedstawicieli kilku ras, ale tylko tych, które miały podpisany między sobą sojusz. Nie wtrącali się w życie innych gatunków, dopóki nie wybuchały otwarte konflikty, mogące zniszczyć z trudem osiągnięty pokój. Decyzja Rady była nieodwołalna, a wyrok wykonywali sami, bądź pozwalali to uczynić głowie królewskiej rodziny. W ten sposób zginął najbardziej krwiożerczy z wampirów — Vladimir Dracula I — którego musiał zabić własny syn dla dobra całego nadnaturalnego świata.

Korytarz był wąski, a świece rzucały blade cienie na ceglane ściany. Ciarki przeszły mi po plecach, kiedy dotarłam do tej, gdzie zamknięte zostały moje siostry.

— Sonia? — szepnęłam w ciemność, ale odpowiedziała mi sroga cisza. — Lamia? — spróbowałam znowu, ale nadal pozostawałam bez odpowiedzi.

— One nie żyją — usłyszałam w końcu cierpki głos z głębi celi. — Nie przeżył prawie nikt.

— Felicia? — udało mi się rozpoznać właścicielkę wątłej postury, której dostrzegałam jedynie zarys.

— Tak — westchnęła, jakby to nie miało żadnego znaczenia. — Jestem jedyną, która przetrwała tę bitwę z twoich marnych sióstr. Zostało ci jeszcze trzech braci, zanim wszyscy pożegnamy się z życiem.

Więc już wiedziała.

— Nie mów tak — starałam się ją pocieszyć, chociaż nie miałam pojęcia, dlaczego właściwie to robię.

Nikt nigdy nie skrzywdził mnie tak, jak one i Beniamin. Krzyczały, popychały, wytykały palcami, zabierały resztki jedzenia i zniszczyły wszystko, nawet to, co zostawiła mi mama. Jednak teraz czułam dziwny żal na myśl, że to nasze ostatnie spotkanie i nigdy nie będzie już żadnych kolejnych. Nie będzie już możliwości, aby naprawić to, co było i zbudować to, co mogłoby być. Jutro wszyscy w jakiś sposób skończymy na szubienicy, bez wyjątku.

— Wybaczam ci — szepnęłam przez kraty, na co Felicia zaśmiała się cichutko.

— Nie potrzebuję wybaczenia — mruknęła. — Nie potrzebuję już niczego, An. Pożegnaj się z braćmi i już tutaj nie wracaj.

Oczy mi się zaszkliły, ale wstałam z klęczek i odeszłam w głąb korytarza, nie odwracając się już ani razu.

Kolejna cela miała małe okienko, przez które jasne promienie księżyca dostawały się do środka i oświetlały trzech identycznych chłopaków. Nie byli wychudzeni, ale i tak wyglądali marnie. Nikt nie dał im nowych ubrań, siedzieli więc w tym, co wygrzebali dla nich strażnicy z magazynów po innych więźniach.

Stanęłam przy metalowej kracie, nie bardzo wiedząc, jak powinnam się zachować, więc jedynie patrzyłam. Edward spał skulony na podłodze, a Arthur i Gwen opierali się znudzeni o ścianę. Ten ostatni wreszcie mnie dostrzegł, ale nie powiedział na mój widok ani słowa. Milczeliśmy, a cisza stawała się coraz bardziej przerażająca.

— Po co tutaj przyszłaś, co? — odezwał się Arthur, patrząc na mnie z odrazą. — Żadne z nas nie ma ochoty na ciebie patrzeć. Dość już szkód wyrządziłaś, a teraz zasiądziesz na tronie z naszej krwi i kości. Splunąłbym, ale nawet śliny na ciebie mi szkoda. Zjeżdżaj i ciesz się swoim pałacem, zanim i ty zginiesz.

Po tym monologu nie mogłam wykrztusić z siebie ani słowa. Wybiegłam z lochów i zaszyłam się w prywatnej komnacie, którą zamknęłam na cztery spusty od środka i aż do następnego dnia rano nie wpuściłam nikogo.

Mała i białaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz