Prawie

452 28 11
                                    

Tanu, Stan i Warren kołysząc ramionami jak niedźwiedzie (wyglądało to nawet dosyć zabawnie w przypadku dziadka) powrócili do domu, by położyć się w takiej samej pozie, jak Seth widział ich zasypiających. Chociaż, nie było to dokładnie „zaśnięcie" - prędzej pasowałoby określenie „synchroniczne padnięcie na twarz". Kendra prosiła go co najmniej dwa razy o wszystkie szczegóły gry, a potem musiał jeszcze opisywać to wszystko babci. Zabawnie było na to patrzeć, bo Ruth i Kendra miały identyczne zdezorientowane miny.

Nikt nie wiedział, co tu właściwie się dzieje.

I osobami, które najmniej się tym przejmowały byli Dale i Will, czyli jedyni mężczyźni którzy nie mogli być (jak na razie) podejrzani o niecne czyny, typu lunatykowanie. Co do Dale'a, wydało się to Sethowi nieco dziwne: tak naprawdę zawsze miał go trochę za tchórza, a teraz beztrosko dyskutował z Willem, zmywając naczynia. Kiedy chłopiec zaczynał się rozgadywać (młody Sorenson zdążył już zauważył, że czasami wpadał w dłuższe dygresje, pełne rozemocjonowanych gestów, które kończył zwykle nieco speszony słowami „a ty, co o tym myślisz?") on gwizdał radośnie! Babcia i jego starsza siostra naradzały się w sprawie Vanessy, oczywiście Kendra najchętniej wkopałaby ją do skrzyni ciszy.

Zbliżała się szósta wieczorem; Seth uważał, że zegar w kuchnio-salonie po prostu się zepsuł. On oczywiście został pozostawiony sam sobie, i jedyne co miał do roboty, to leżenie na łóżku i gapienie się w sufit.

Zastanawiał się, co tu właściwie się wydarzyło od czasu ich przyjazdu. Najpierw babcia zachowywała się – ekhem, ekhem, - dziwnie. Chyba, że to nie była babcia. WIĘC, ktoś nie chciał ich wpuścić do Baśnioboru. Wcześniej jeszcze zaczął dzwonić ten dzwon, i dziadek do niego zadzwonił, by podzielić się z nim denną tajemnicą. No i Kendra tego dzwonu nie słyszy, farciara. Co jeszcze? No przecież, jego siostrę ugryzł Olloch, chociaż ona nie próbowała go nakarmić. Spotykają Willa, który potrafi udawać, że jest Ollochem. Wszyscy w ogóle zachowują się dziwnie, na czele z nim samym; przecież dziadkowie nigdy nie chodzili na jakieś drzemki, a on NIGDY nie jadał dżemu morelowego! A Vanessa z Warrenem i Tanu grali niby w karty całe dnie? I to takie p o d e j r z a n e karty?!

Od pewnego czasu wszystko się zmieniało. To, na czym się opierał, co było jego wsparciem, kruszyło się, zmieniało miejsce, zaczynało należeć do kogoś innego, albo po prostu było inne. I wszyscy oczekiwali, aby on również parł na przód, rozwijał się, zaskakiwał.

Miał dorosnąć.

 A on nie chciał, trzymał się rozpaczliwie tego, co znajome. To czemu zaufał, co pokochał. Wiedział, że to go nie odepchnie - i myślał, że to się nigdy nie zmieni. 

Było to wszystko tak skomplikowane, że chłopiec też zdecydował się przespać.

Chociaż nigdy, przenigdy wcześniej nie odczuwał takiej potrzeby.



Poddenerwowana Kendra zakończyła naradę z Babcią, kiedy zaczęła prawie krzyczeć „VANESSA SANTORO MUSI WEJŚĆ DO SKRZYNI CISZY". Babcia, ta podejrzliwa Ruth Sorenson zupełnie wierzyła podłej zdrajczyni, jaką była Vanessa. Ta Bliksa (bliks?) zawsze potrafiła wykorzystać sytuacje na swoją korzyść! Okrutna konformistka znowu zmieniła strony.

Sfrustrowana dziewczynka wyjęła z lodówki kawałek gorzkiej czekolady i wsunęła sobie do ust. Podobno magnez sprawia, że ma się więcej cierpliwości. A jej była ona bardzo potrzebna.

Kiedy odłamywała od tabliczki drugą kostkę, usłyszała okrzyk. Coś w rodzaju:

- Państwo Sorenson! Proszę mnie wpuścić, to ja, Paprot!

Dziewczynka upuściła na podłogę ciemnobrązowy kwadracik, a na jej twarzy mimowolnie pojawił się uśmiech.

Paprot wrócił.

I miała teraz szansę powitać go, tylko ona, ponieważ cała reszta (pewnie oprócz Setha; on nie potrafi spać w dzień!) zasnęła.

Z sercem radośnie łomoczącym w piersiach podbiegła do drzwi. Kiedy już chwytała chłodną zasuwkę, przypomniała sobie, że nie można wierzyć ludziom na słowo.

Jeżeli nie można ufać temu ukochanemu głosowi, to czy cokolwiek zasługuje na zaufanie?

- Czy to na pewno ty, Paprocie? - zapytała.

- Kendro? Kendra! Kendro, proszę otwórz drzwi! - zawołał jednorożec, a dziewczynka niemal rozpłynęła się w radości, słysząc swoje imię w jego ustach.

- Skąd mam wiedzieć, że to ty? - naciskała. Ostatnie lata nauczyły ją ostrożności.

- Z tym jest problem – usłyszała westchnienie – Ale możesz mnie o coś zapytać. Wiesz co mam na myśli.

- Nie uważam tego za dobrą metodę, ale w porządku – dziewczynka przycisnęła policzek do drzwi. Chciała, tak bardzo chciała już go zobaczyć, ale nie mogła pozwolić sobie na błąd, jakim było zbyt duże zaufanie – Eeech... ile dni spałam, po tym, jak pocałowały mnie wróżki?

- Trzy. Zbyt proste – zaśmiał się. Kendra zmrużyła oczy, słysząc ten cudowny śmiech. Brzmiał jak... muskane palcami struny harfy, albo może akord C-dur na gitarze, albo... chociaż nie - Przewyższał je, absolutnie, ten dźwięk był dużo wspanialszy niż brzmienie jakiegokolwiek instrumentu. Mogłaby słuchać jego śmiechu godzinami. Mogłaby to być jedyna rzecz, którą słyszała. Nie potrzebowała niczego innego.

Ciekawe, czy jednorożec czuje to samo co ona, kiedy słyszy jej śmiech?

Dziewczynka przesunęła zasuwkę, obróciła klucz w zamku (wisiał na sznureczku w ukrytej szafeczce w kredensie) i szarpnęła do siebie drzwi.

Tak bardzo już chciała go zobaczyć.

Jednak zamiast troskliwych oczu, uśmiechu, który wywoływał u niej dreszcze, bladej twarzy i srebrzystych kosmyków... była pustka.  

Kendro, Masz Gościa! [Fableheaven FanFiction]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz