Epilog

362 13 211
                                    

Tego dnia był poniedziałek, a dokładniej rzecz biorąc drugi listopada.

Tydzień. Minął cały tydzień, a czas wciąż przelatywał mi nieubłaganie przez palce niczym piasek z klepsydry. Świat widziałam jak za mgłą. Jakby mnie tu nie było. Albo jakbym była jedynie biernym obserwatorem.

Trochę się pozmieniało, choć to przecież tylko siedem dni. Siedem dni, sto sześćdziesiąt osiem godzin, dziesięć tysięcy osiemdziesiąt sekund. A każda sekunda jak mrugnięcie okiem.

Ace zniknął. Nie wyjechał z miasta, jak mówił mi Marco, lecz zaszył się gdzieś w ukryciu i nie wychodził stamtąd przez cały ten czas. Jego dom został okryty ciemnością, a okno zabite deskami przywodziło mi na myśl horror. Dom, horror, pustka. Tak prezentował się ten budynek. Wiem, bo byłam tam już kilkukrotnie. Stał samotnie, bez towarzysza.

Scott został wypisany ze szpitala. Nie pamiętałam, czy był to wtorek, czy też środa, ale wrócił do swojego domu, bo rozmawialiśmy przez telefon. Mówił, że już jest z nim lepiej i powoli wraca do stanu sprzed wypadku. Miał wiele szczęścia i jego obrażenia nie były aż tak wielkie, jak mogłoby się wydawać.

Przez całe te siedem dni, snułam się jak duch, a po nocach śniła mi się twarz Ace'a. Był to okropny widok, czasem budziłam się w środku nocy i nie mogłam już zasnąć. Zadręczałam się myślami na temat tego, jak on sobie teraz radzi.

Z pewnością nie najlepiej.

Przyznawałam rację mojej podświadomości. Nie mogło być dobrze. Stracił zbyt wiele, by móc się szybko podnieść. Chciałam mu pomóc, ale nie potrafiłam. To była jego samotna walka.

— Gdzie jest Mike? — rzuciła nagle Lee, wyrywając mnie z rozmyślań. Grzebała widelcem w papce ziemniaczanej, którą podano na stołówce. Miałam wrażenie, że był to tutaj najczęściej serwowany posiłek.

O h y d a.

— Tam — odparł z pełnymi ustami Heath, machając lewą ręką w kierunku lady, gdzie rozdawali obiady. Pech chciał, że blondyn był właśnie leworęczny, a papka znajdująca się na widelcu poleciała prosto na moją twarz.

Odchyliłam się w tył, zapominając na moment, że przecież siedzę na plastikowym krześle, a taki ruch może się skończyć... upadkiem. Nie zdążyłam się złapać krawędzi stołu, więc już po chwili uderzyłam głową o śliską podłogę, a krzesło poleciało razem ze mną.

Miałam ogromną nadzieję, że nikt nie zauważył tego efektownego upadku, ale kiedy po sali poniosły się śmiechy, po prostu westchnęłam. Na szczęście zwróciłam uwagę jedynie kilku osób przy najbliższych stolikach.

Nie otwierałam oczu, bo twarz usmarowaną miałam dziwną, ziemniaczaną substancją, jednak próbowałam powoli podnieść się do pionu, co było naprawdę trudne.

— Doniemojaina! — krzyknął niezrozumiale Young, przełykając posiłek, a ja w tym czasie starłam dłonią ziemniaki z twarzy i otworzyłam szeroko oczy, zauważając nad sobą uśmiechniętego Jonesa z tacką w ręku.

— Czemu leżysz na podłodze? — Zmarszczył brwi, nadal się uśmiechając.

— A nic, tak sobie odpoczywam. Ziemniaki dobrze działają na cerę — odpowiedziałam lekceważąco, rozkładając ręce na dwie strony. — Chcesz do mnie dołączyć?

— Chyba podziękuję — zaśmiał się, ale podał mi rękę i pomógł wstać.

Podniosłam krzesło, stawiając je do pionu i wzięłam do ręki papierową serwetkę od niewzruszonej niczym Wells. Włączyłam aparat w telefonie i starłam całą żółtą papkę z twarzy, od razu wyrzucając serwetkę do pobliskiego kosza.

The dark prince ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz