12. Odłóż tę broń.

271 11 1
                                    

Z pogrzebu nie pamiętałam praktycznie nic. Wiedziałam, że była ulewa. Deszcz uderzał z całą mocą w parasolki trzymane przez ludzi idących w procesji. Nie znałam ich. Nie żeby było tam dużo osób, ale nawet te, które przyszły, były mi zupełnie obce.

Miałam na sobie czarną sukienkę z białym kołnierzykiem, która pamiętała jeszcze czasy mojej matki, bo znalazłam ją na dnie szafy. Był ze mną Scott i Clare. Przyszli nawet Heath i Lori, tłumacząc, że chcą dodać mi otuchy. Podobno Jones nie mógł się pojawić. Tak samo jak Raelee.

Nie płakałam. Nikt nie płakał. Byliśmy niczym wykute w kamieniu przedstawienie. To chmury wylewały za nas łzy. Deszcz był niczym oczyszczenie.

Mimo wszystko nie czułam się lepiej. To było bardzo przygnębiające, ale z pewnością potrzebne. Utrzymywaliśmy powagę, snując się jako pasmo czerni po ulicach.

Cały następny dzień nie wychodziłam z pokoju, mimo usilnych prób Greysona. Chciałam odpocząć. To był dzień zapomnienia. Oddychałam, oczyszczając umysł i pozbywając się złych wspomnień, które zaprzątały mój umysł. Regenerowałam się psychicznie.

Zostawiałaś w tyle przeszłość.

Nawet nie spostrzegłam się, kiedy nastał poniedziałek. Obudziłam się i stwierdziłam, że humor nieco mi się poprawił, a smutek i nostalgia zostały zastąpione przez szczerą radość i ciekawość. Wtedy dotarło do mnie, że nie słyszę budzika.

- Co jest grane?

Wstałam powoli, z ociąganiem chwytając do ręki telefon.

- Wpół do dziewiątej!? - wykrzyknęłam, zrywając się na równe nogi i zaczynając szaleńczy bieg.

Niemożliwe staje się możliwe? Te słowa nabrały nowego znaczenia. W pięć minut (tylko pięć minut!) ubrałam się i umyłam zęby. Clare prawdopodobnie jeszcze spała, a Scotta nie było w domu, bo na pewno by mnie obudził.

Zbiegłam na dół, w połowie drogi uświadamiając sobie, że nie wzięłam książek, więc pobiegłam na górę po schodach i wrzuciłam wszystko szybko do plecaka, zarzucając go na plecy.

Wychodząc z domu, zakładałam buty, jednocześnie wiążąc włosy w koka. Musiałam wyglądać przekomicznie, ale nie zwracałam na to uwagi, bo liczył się dla mnie jedynie czas.

Na dworze było nawet chłodno, a niebo zakrywały ciemne chmury, nie zwiastujące niczego dobrego. Pobiegłam ulicą, dostrzegając autobus, który jak na złość zatrzymał się na przystanku odległym o kilkanaście metrów. Kiedy już byłam pod samymi drzwiami, te zatrzasnęły się przed moim nosem, a pojazd ruszył naprzód, kierując się w stronę szkoły.

- Czy ja zawsze muszę mieć takiego pecha!? - warknęłam pod nosem, kopiąc z całej siły w przystanek autobusowy. Przelałam całą swoją złość, co skutkowało tym, że za trzecim uderzeniem zbolała mnie noga.

- Nie wyżywaj się tak na tym plastiku, bo jeszcze nogę sobie złamiesz.

Zamarłam. Moje ręce pokryły się gęsią skórką, a po plecach przeszedł dreszcz. Nie wiedziałam, że ktokolwiek tam stoi. Ale dlaczego to musiał być akurat on?

Odwróciłam się powoli, biorąc głęboki oddech. Oczywiście stał tam Ace Moyer, powszechnie znany jako „Mroczny książę".

- Co ty tu robisz? - Zmarszczyłam brwi, udając wyluzowaną. - Nie powinieneś być w szkole?

- Mógłbym zadać ci to samo pytanie - zauważył trafnie, co trochę mnie zdenerwowało.

- Dobra, odpowiem sobie sama! Znowu śledzisz mnie w niewyjaśnionym celu!

The dark prince ✔Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz