52 | sweet nothing

1.3K 199 70
                                    

Rano niezmiennie znajdowałem się w objęciach Junho, którego rozgrzane ciało było wilgotne od potu. Mruknąłem z zadowoleniem, ostrożnie wyswobadzając się z jego uścisku, by się przeciągnąć, a następnie ziewnąć głośno. Dwie łzy spłynęły wzdłuż skroni, ginąc w rozsypanych na poduszce, różowych włosach. Zerknąłem w prawo na rozmazaną plamę, która była moim chłopakiem, i z powrotem przysunąłem się do niego, by pocałować równie wilgotną skroń. Jednak temperatura jego czoła zepsuła mój dobry nastrój. Sięgnąłem do niego dłonią, odklejając brązowe kosmyki od lepkiej skóry, by upewnić się w mojej diagnozie.

– Junnie? – szepnąłem, ale siedemnastolatek jedynie mocniej otulił się kołdrą.

Wstałem z materaca i zacząłem w pośpiechu wsuwać na siebie ubrania. Wciągnąłem spodnie bez uprzedniego zakładania bielizny, a koszulka okazała się wywinięta na lewą stronę, co zauważyłem dopiero po włożeniu soczewek kontaktowych. Dopiero wtedy ruszyłem do kuchni, w której zastałem młodą kobietę. Siedziała przy stole i czytała mocno wysłużoną książkę, a gdy zatrzymałem się w drzwiach, uniosła wzrok i obdarzyła mnie ciepłym, matczynym uśmiechem.

– Dzień dobry – przywitałem się.

– Dzień dobry, Junnie jeszcze śpi?

– Junho chyba jest chory – odpowiedziałem, a młoda twarz zmarszczyła się w grymasie pełnym zmartwienia. – Wczoraj trochę wymarzliśmy, czekając na pomoc. Mam nadzieję, że to tylko lekkie przeziębienie.

Już w połowie mojej wypowiedzi kobieta podniosła się z krzesła i ruszyła prosto do pokoju syna, który niezmiennie spał, zawinięty w kołdrę. Klęknęła na ziemi przy materacu i przyłożyła kościstą dłoń do jego spoconego czoła. Dopiero wtedy powieki Junho drgnęły, a następnie uniosły się niepewnie, pozwalając czekoladowym oczom nawiązać kontakt wzrokowy wpierw z matką, a następnie ze mną.

– Jak się czujesz? – zapytała go kobieta, czule przeczesując spocone włosy.

– Zmęczony i boli mnie głowa – wydukał zachrypniętym głosem. – Która godzina?

– Dochodzi siódma – odpowiedziała. – Ale ty dzisiaj nie wstajesz z łóżka. Ugotuję ci rozgrzewającą zupę, żebyś porządnie się wypocił, dobrze?

Skinął głową, bez wahania zgadzając się z wolą matki.

– Co z Bamem? – zapytał. – Musimy wyjść na spacer.

– Kto to Bam?

– Pies sąsiadów z klatki obok – odpowiedzi udzieliła mi matka chłopaka. – Dzisiaj nie możesz z nim wyjść, jesteś przecież chory.

– Ja z nim pójdę! – zadeklarowałem się. – Od razu skoczę do apteki po jakieś lekarstwa.

Byłem absolutnie przekonany, że wyjście z psem na spacer wcale nie jest dużym wyzwaniem. Przecież nie raz spacerowałem razem z Hayoonem i Tantanem po dużej posiadłości państwa Jin, a mały pomeranian radośnie truchtał od krzewu do krzewu, by obsikać niższe gałęzie, unosząc do góry tylką łapę. Czasami zaczynał zabawnie przykucać, a wtedy były przyjaciel wołał ogrodnika, żeby posprzątał po psie niespodzianki pozostawione na soczyście zielonej trawie. Właśnie dlatego wyjście z Bamem tak bardzo mnie zaskoczyło. Pies był czarny jak noc, głową sięgał mi do pasa, a sierść w dotyku była przyjemnie gładka. Miał bardzo dużo siły i energii, więc od razu po wyjściu z klatki zaczął ciągnąć mnie za sobą niczym szmacianą lalkę. Biegłem za zwierzęciem, które chciało się ścigać i bawić, przyzwyczajone do Junho, którego tryb życia o wiele bardziej pasował do tej żywiołowej bestii. Dosłownie dwa osiedla dalej czułem się, jakbym właśnie przebiegł maraton albo przeszedł intensywne ćwiczenia wojskowe, a przecież nawet nie myślałem jeszcze o służbie. Dotarliśmy do parku, gdzie pozwoliłem sobie przywiązać grubą, skórzaną smycz do ławki i usiąść, by złapać oddech. Czarny pies, mimo swojego rozmiaru, był bardzo łagodny. Oparł mi ciężki łeb na udzie, domagając się pieszczot za uchem. W pewnym momencie zaczął delikatnie szarpać rękaw od bluzy z długim rękawem, w której mimo chłodnego poranka, było mi za gorąco.

TAKE ME TO BEDOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz