1

92 2 1
                                        

Woodlands.

Piękno samo w sobie, kiedy popatrzymy na te wszystkie piękne krajobrazy, malownicze jeziora czy pięknie ubranych ludzi, którzy jak zawsze zmierzają do kościoła w niedzielny poranek. Cóż za gracja, poezja i harmonia z naturą... Świat wydawał się być piękniejszy, gdy na niebie świeciło słońce, a pełne rodziny spoglądały na siebie z uśmiechem idąc tam, gdzie wspólnie będą modlić się o dobro swoje, swoich bliskich czy obcych ludzi, którzy tego potrzebują.

Każdy z osobna ubrany był w eleganckie garnitury, gustowne suknie odpowiednie do właśnie takiej uroczystości czy zwyczajne ubrania dające poczucie skromności i wdzięczności za los, jaki ich spotkał. Nikt nie starał ubrać się czy umalować tak, aby wyglądać na kogoś z wyższej hierarchii społecznej.

Każdy tutaj był równy.

Później po chwilowym spacerze, zasiadano do ławek kościelnych, gdzie biel i czysta anielskość pobudzała i uspokajała czyste dusze. Z uśmiechem czekano na rozpoczęcie mszy, przy czym każdy wyrażał w pewnym stopniu spokój i chęć uczestniczenia w tak idealnym miejscu. Na samym przodzie można było ujrzeć małżeństwo, które zgodnie ze swoją wiarą poczęli dziecko, aby właśnie na tej mszy ochrzcić je. Trochę dalej siedziało starsze małżeństwo, które nie mówiło zupełnie nic, trzymając się jedynie za dłoń i wpatrując się w nowe życie. Dalej siedzieli zwyczajni ludzie, tacy jak wszyscy inni w tej wsi i na całym świecie.

I był tam również Harry wraz z rodzicami, Gemmą i jej narzeczonym. Kto by pomyślał, że to właśnie on widział to całe zakłamanie, które lekko mieszało w jego głowie...

Miał osiemnaście lat i wciąż co niedzielę przychodził do kościoła, aby modlić się i spowiadać w stronę mężczyzny, który miał więcej grzechów niż wszyscy zebrani w kościelnych ławkach. Przychodził w to miejsce, bo tak wypadało, choć każdy dookoła mówił mu, że Bóg jest wszędzie, a jednak musiał przychodzić do tego miejsca, spowiadać się do całkowicie mu obcego księdza i przy tym patrzeć jak ten niby święty mężczyzna bierze pieniądze od ludzi, którzy nie mają co jeść...

Harry nie był biedny przy ojcu lekarzu i matce wmieszanej w politykę państwa, jednak to nie oznaczało, że pieniądze zawróciły mu w głowie. Wciąż widział jak niektórzy wiążą ledwo koniec z końcem, a kościół nie starał się pomagać, choć miłosierdzie jest wypominane na każdym kroku. Kiedy tylko mógł brunet starał się pomagać tym, którzy tej pomocy potrzebowali, choć jego matka zdecydowanie próbowała mu wbić do głowy, że ludzie to zwykli oszuści, mimo że sama zajmowała się polityką.

Cała piękność i idealność tego miejsca była również nieco pusta, kiedy przykazania i Biblia stały się czymś w rodzaju zasad ludzkiego życia. Wypominanie ich wprost było męczące, kiedy starałeś się żyć jakoś dogodnie i przyjemnie dla samego siebie. Choć nadmienić można było o pewnych incydentach tego miejsca...

W tym samym czasie, kiedy Harry o tym pomyślał, obok kościoła przejechały dwa terenowe samochody. Muzyka wydobywała się z głośników i odbijała basem o ściany każdego budynku, a śpiewające i krzyczące głosy ekscytacji, dodawały tylko ciarki przechodzące prądem po kręgosłupie.
To właśnie te osoby były inne niż cała reszta wsi, gdyż oni wierzyli w Boga na własny sposób. Nie zabijali nikogo, nie kradli i promowali wandalizmu... Żyli własnym życiem w zgodzie z Bogiem i naturą, a to prowadziło do przyjemnego życia i szczęśliwych chwil.

Co innego tyczyło się tych, którzy siedzieli z uśmiechem w kościelnych ławkach.

Kiedy wracali do domu niemal od razu znajdywały się rzeczy, które były warte kłótni i zepsucia niedzielnego popołudnia. Harry nie chciał po raz kolejny słuchać wymiany słów rodziców, którzy kłócili się zawsze po wyjściu Gemmy i jej narzeczonego, dlatego siedział grzecznie w swoim pokoju. Wpatrywał się w czubki swoich białych Conversów, choć równie dobrze mógłby wpatrywać się w ekran telefonu.

Two Faces || Larry StylinsonOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz