1.8

679 35 2
                                    


Poniedziałkowy poranek nie ustępował zbytnio ostatnim dniom. Szare kłębiaste chmury zasłoniły cale niebo. Już od kilku godzin sączy się spokojny deszcz. Dźwięk jego spadających kropel towarzyszył mi przez cala noc. Lekki powiew chłodnego powietrza owiał moja odkryta twarz. Postawa mieszkańców których mijałam wskazywała na to ze pogoda nie robi na nich wrażenia i automatycznie wykonywali swoje podstawowe obowiązki. Odgłosy chlapiącej wody i obcasów stukających w mokry bruk docierają do ukrytych pod włosami uszu. Przyjechaliśmy tylko jednym samochodem, a jako ze Derek jeszcze nie wrócił pozostało mi iść pieszo do szkoły. Taki spacer dobrze mi zrobi.

Zza zakrętu wyłonił się budynek liceum. Zegarek na lewej dłoni wskazywał godzinę siódmą pięćdziesiąt, czyli mam jeszcze czas do pierwszych zajęć. Przechodziłam miedzy samochodami i biegającymi nastolatkami. Parking jest prawie pusty. Szybszym krokiem udałam się do szafki, gdzie odłożyłam parasol i płaszcz. Usiadłam w swojej ławce pod oknem i wpatrywałam w oddalony punkt na ścianie nad miejscem nauczyciela. Dzwonek zabrzmiał i kobieta rozpoczęła kolejny historyczny temat. Dziś jest taki dzień w którym mój humor Zdecydowanie zalicza się do monotonnego i obojętnego. Nie uśmiecham się, dużo rozmyślam i nie zwracam uwagi kompletnie na to co ktoś do mnie mówi.

W mojej głowie gościło to co nie osiągalne. Przeszłość, sny i wyobrażenia. Niedawno zaczął się nowy rok kalendarzowy, kolejny rok, kolejna rocznica. Mimowolnie poczułam zapach konwalii. To moje ulubione kwiaty. Są takie małe, niewinnie wyglądające, a trucizna z nich otrzymywana jest śmiertelna. Uśmiechnęłam się pod nosem. Trucizna to bardzo kobiecy sposób na zabójstwo. Można dodać jej odrobinę do jedzenia lub picia. A odnalezienie sprawcy jest bardzo trudne. Często stosowałam tę technikę podczas bali i bankietów w latach osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku. Ahh... Wspomnienia.

Moja uwaga została skupiona na Alice ale dopiero wtedy gdy siłą ciągnęła mnie za sobą do stolika w kafeterii. Na swojej tacce miała więcej produktów niż zazwyczaj, wzięła zapewne tez dla mnie. Zajęłam miejsce pomiędzy Jasperem i jego niziutkiej siostry. Wpatrzyłam się w niewielką kropeczkę na podłodze za plecami Rosalie, która siedziała przede mną.

- Vivi? Czy coś się stało? Cały dzień jesteś jakaś przygnębiona.

- Co? - wyostrzyłam wzrok i odwróciłam się do wampirzycy.

- Czy coś się stało?

- Nie. Dlaczego?

- Chodzisz z głową w chmurach. Nie ma dzisiaj Dereka. Czy coś mu się stało? Dlaczego go nie ma?

- Nie. Wszystko w porządku. Derek musiał wyjechać na kilka dni. Interesy, nie przejmuj się. Jestem po prostu zamyślona. Mam taki humor dzisiaj. Wiesz jak to jest. Chyba każdy tak czasem ma.

- Może masz rację. Jak nie zobaczyłam rano waszego samochodu to różne rzeczy sobie myślałam. Chciałam dzwonić jak nie pojawilibyście się na historii.

- Tak. Chociaż od razu chciała jechać do was do domu. - Emmett zaśmiał się głośno. Dziewczyna wytknęła tylko do niego język.

Tuz przed przerwą temperatura znacznie się obniżyła, a deszcz zamienił się śnieg. Nie były to przysłowiowe płatki, opadające drobiny przypominały bardziej zwitki waty. Kryształki lodu połyskiwały wesoło w naszych włosach. Przez wilgotne powietrze panujące w mieście włosy  mi się prostują i muszę je specjalnie kręcić, to teraz czerwone kosmyki przypominają szopę. Emmett z chytrym uśmieszkiem zaczął potrząsać głową. Blondynka i Alice zapiszczały i odsunęły jak najdalej. Zaśmiałam się krotko, do mojej podświadomości dotarł obraz siedzącego obok mnie męskiego osobnika z podobnym uśmiechem. Teraz gdy na niego spojrzałam byłam pewna, zrobi to samo. Dzielą nas niecałe czterdzieści centymetrów, dostane rykoszetem. Próbowałam odsunąć krzesło, ale jego ręka mocno trzymała je w jednym miejscu.

Krew Wróżki ~ Jasper Hale ~Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz