Rozdział 27

887 120 25
                                    

Lilianne

Siedziałyśmy z Betty i Melanie pijąc drinki i patrząc na pracujących w pocie czoła Raya i Rivera - oczywiście bez koszulek. Z zainteresowaniem zauważyłam, że po raz pierwszy mam okazję podziwiać twarz Raya w całej okazałości. Ostatnio widziałam go kilka tygodni temu i właściwie od dnia kiedy go poznałam był niemiłosiernie poobijany, napuchnięty tu i ówdzie, i pokiereszowany. Tylko te jasnobłękitne oczyska łypały na mnie spod tych wszystkich szwów i siniaków. A teraz proszę, nie do poznania. Kiedy wyglądał normalnie przypomniał mi odrobinę Travisa Fimmela z czasów kiedy jeszcze nie stał się legendarnym Ragnarem – walniętym wikingiem, tylko prężył swoje młodzieńcze mięśnie w gaciach od Calvina Kleina. Wiem, dziwne porównanie, a podobieństwo nie było oczywiste czy jakieś szczególnie uderzająe, ale tak jakoś mi się nasunęło. Głownie przez kolor oczu i włosów, no i tą fryzurę. Jak na zawołanie odgarnął za ucho złote pasmo i uśmiechnął się do swojego brata prezentując uroczy, szeroki, śnieżnobiały uśmiech. Kiedy się uśmiechał wyglądał jak chłopiec mimo swoich ostrych rysów twarzy i blizn. Proszę, proszę, to by pomyślał że Ray jest taki ładniutki?

Ładniutki.

Chcąc nie chcąc oczami wyobraźni zobaczyłam najprzystojniejszego chłopaka jakiego w życiu widziałam. Z najpiękniejszymi czekoladowymi oczami w kształcie migdałów, gigantycznym najsłodszym uśmiechem rozciągającym jego pełne usta i niemal czarnymi włosami. To zabawne bo tylko w słońcu można było zobaczyć że nie są wcale czarne, tylko bardzo ciemno kasztanowe. Ale kiedy nocami przeczesywałam jego jedwabiste loki między palcami przypomniały mi skrzydła kruka. Cudowne. Kochałam je. Podobnie jak jego piegi i złote plamki w tych ciemnych oczach. Uwielbiałam sposób w jaki szarpał swoją dolna wargę palcami, gdy nad czymś rozmyślał i mrużył oczy gdy czemuś się przyglądał. A sposób w jaki się śmiał, o mój Boże... Miał dołeczki w policzkach i wydawał wtedy taki cudowny dźwięk, że mogłabym poświęcić całe swoje życie na wynajdowanie nowych sposobów aby znów go słyszeć. Rozchylał wargi kiedy spał, a kiedy czytał kartkował strony między palcami, marszcząc przy tym brwi w skupieniu. Kochałam to wszystko. Te wszystkie małe gesty które były tylko jego. Moje. Nasze. Kochałam go. Byłam zagubiona, a on mnie znalazł – i bez względu na to jak bardzo ten tekst był wyświechtany, to był też szczerą prawdą. Znalazł mnie i wyleczył. Wyleczył mnie z moich lęków, przegonił moje demony, był moim osobistym wybawieniem. Każdy ma inne. Moje było nim.

Siorbałam drinka dostając mdłości na samą myśl o moim powrocie do Nowego Jorku, patrząc nieobecnym wzrokiem na to  jak bracia Anderson pracują wspólnie przy budowie nowego domu Rivera i Mel.

Ogólnie to było całkiem miłe popołudnie. Piłyśmy martini i plotkowałyśmy w najlepsze z dziewczynami. Kiedy byłam z nimi czułam się trochę inaczej. Prawie jak tamta szalona, unikająca wszelkich zobowiązań imprezowiczka, która przyjechała tu kilka miesięcy temu z Nowego Jorku, a nie zakochana, szlochającą w poduszkę, usychająca z tęsknoty i miłości romantyczka ze złamanym sercem.

Powiedział, że będzie na mnie czekał. To była najsłodsza rzecz jaką usłyszałam i właśnie w tamtej chwili zakochałam się w nim jeszcze bardziej.

Wtedy Ray z Riverem przewędrowali koło nas, dziewczyny dziwnie się na mnie patrzyły, jakby wyczuwając że myślami jestem gdzieś daleko, więc poczułam że powinnam coś powiedzieć, a widok góry mięśni i półnagich, spoconych męskich ciał podsunął mi pomysł na niezobowiązującą, bezpieczną dyskusję.

- Cholera, bracia Anderson bez koszulki to lepsze widowisko, niż kolejna część Avatara w 3d. – wypaliłam, a dziewczyny parsknęły śmiechem i zaczęłyśmy rozmowę na temat ojca Raya i Riva, który był ponoć kopią Rivera i rzecz jasna mega ciachem, a Mel śliniła się do niego jako nastolatka, spędzając godziny na gapieniu się na niego jak rąbie drewno i takie tam. Czy coś w tym stylu. Z oczywistych przyczyn nie umiałam za bardzo skupić się na rozmowie.

TearsOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz