5. Na Szczęście

427 43 2
                                    

Lucas

Wyszliśmy z kawiarni i teoretycznie moglibyśmy się przejść, ale nie byłem pewien, czy Kimberly ma tyle czasu. Mój złoty Mercedes, którego niedawno zdążyłem odebrać spod klubu, stał nieopodal na parkingu.

Już miałem zaproponować przejażdżkę, kiedy Kim się odezwała.

— Daleko jest to twoje tajemnicze miejsce?

— Dwadzieścia minut piechotą. Mam auto za rogiem, więc jeśli chcesz, możemy podjechać.

Kobieta pokręciła głową.

— Nie, spacer dobrze mi zrobi. — Odparła, posyłając mi delikatny uśmiech. — Prowadź.

Ruszyłem przed siebie, jednak nie mogłem skupić się na spacerze. Moje myśli krążyły wokół tej uroczej szatynki. Miała na sobie ten sam strój, co wcześniej. Pewnie dopiero co wyszła z pracy.

Dziwiłem się, że zaproponowała spotkanie, jednak nie żałowałem, że się na nim stawiłem. Kimberly miała w sobie nutkę tajemnicy oraz tysiące uprzedzeń, jak zdążyłem zauważyć.

Dostrzegłem, jak za każdym razem jest zaskoczona, kiedy dbam o jej komfort. Dla mnie to normalne. Zależy mi, by ludzie czuli się dobrze w moim otoczeniu i szanuję ich granice. Dla niej najwyraźniej to coś niespotykanego.

Nie zamierzam na razie wnikać w jej przeszłość. Chcę tylko lepiej ją poznać, choćby powierzchownie. Na tyle, na ile mi pozwoli.

Wędrowaliśmy w ciszy. Nie całkowitej, ponieważ to miasto nigdy w pełni nie milkło. Jednak żadne z nas się nie odzywało. Chciałem dać Kim przestrzeń do zastanowienia się. W końcu zdecydowała się iść z obcym facetem w obce miejsce.

Musiałem zadbać o to, by czuła się przy mnie bezpiecznie.

Te dwadzieścia minut minęło, jak z bicza strzelił. Nim się obejrzałem, już dochodziliśmy do jednej z niewielu opuszczonych kamienic w Buffalo. Ta od niedawna miała tabliczkę „do wyburzenia”. Mieli w jej miejsce stawiać nowy apartamentowiec. Jeśli to zrobią, kupię apartament na ostatnim piętrze, byle móc dalej cieszyć się widokami.

— Mój brat jest szefem mafii, jakbyś chciał wiedzieć.

Odezwała się Kim niepewnym głosem, na co jedynie się roześmiałem. Jej mina jednak nie uległa poprawie, dlatego podszedłem do niej i poprosiłem, by spojrzała mi w oczy.

Jej piękne szare tęczówki ślicznie odbijały światło ulicznych lamp, choć w tej okolicy było ich niewiele. Nie chciałem, żeby się bała. To miała być relaksująca wycieczka na odmóżdżenie.

— Nigdy, przenigdy nie zrobię ci krzywdy, Kimberly. — Celowo użyłem jej imienia. To zdanie miało brzmieć poważnie i przekonująco.

— Tak właśnie powiedziałby psychopatyczny morderca. — Wygięła podejrzliwie jedną brew, jednak po chwili tę minę zastąpił uśmiech. — Skoro przeszliśmy już taki kawał, to chodźmy.

— Jesteś pewna?

— Jestem pewna, Luke.

Skubana zastosowała moją taktykę. Coraz bardziej mi się podoba. W sensie fizycznym. Znaczy psychicznym. Nieważne.

Wprowadziłem ją do środka, lecz wewnątrz budynku nie było prądu. Nie musiałem na nią spoglądać, żeby wiedzieć, że nie czuje się bezpiecznie.

Włączyłem latarkę w telefonie w celu oświetlenia schodów. Mieliśmy do pokonania dziesięć pięter. Z każdym następnym stopniem słyszałem, jak jej oddech staje się cięższy. Jak nogi zaczynają jej ciążyć.

Our losing game Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz