Prolog

544 166 56
                                    

POCZĄTEK

Ziemia Branicka, 1961 rok

Na Pomorzu krążyła legenda. Tylko nieliczni mieli o niej pojęcie i przekazywali ją podczas ognisk urządzanych na dzikich plażach. Siadali wówczas z przyjaciółmi i opowiadali ją w migoczącym blasku ognia, przy głośnym szumie wzburzonego morza. Nikt jednak nie wiedział, że opowieść o samotnej dziewczynie była prawdziwa.

Helena Madej miała osiemnaście lat i cały świat u swych stóp. Nie była butna, lecz od najmłodszych lat towarzyszyło jej nieodparte wrażenie, że jest potężna, wyjątkowa. Być może dlatego, że ludzka nieżyczliwość nie zdołała złamać jej ducha, a być może dlatego, że oto leżała obok mężczyzny, którego obdarzyła oddaną miłością. Nie sądziła, że mogłaby kogoś tak pokochać. Wychowana pośród natury, jedynie z matką u boku, której choroba przedwcześnie ją osierociła, szybko pojęła, że jest zdana wyłącznie na siebie, a najbliższe jej sercu stały się pobliskie jezioro, las i książki z matczynej biblioteczki. To z ich obecności i muskania bosymi stopami umiłowanej ziemi Helena czerpała siłę i najsłodsze, uderzające do głowy błogie uczucie wolności. Nie potrzebowała niczego i nikogo więcej.

Przynajmniej tak sądziła do czasu, gdy zeszłego lata tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego roku na jej ziemi nie zjawił się Jan Branicki, dwudziestodwuletni syn potentata włókienniczego, który przyjechał na wakacje do świeżo odrestaurowanego dworu należącego do jego rodziny. Po raz pierwszy spotkali się, gdy siedział na pomoście. Moczył nogi w jeziorze, odchylał się do tyłu na wspartych o deski dłoniach.

- Co robisz? - oburzyła się. - To moje jezioro.

Obrócił się w jej stronę i zmierzył ją od stóp do głów mrużąc w słońcu oczy.

- Bynajmniej - uśmiechnął się. - Jest moje.

- Czyżby? - ofuknęła go i podeszła bliżej. - To dlaczego nigdy cię tu nie widziałam?

- Ponieważ przyjechałem tu po raz pierwszy. I żałuję, że nie zrobiłem tego wcześniej. Helena uniosła brew do góry.

- To są twoje ziemie?

- Nie wszystkie, ale jezioro należy do mojej rodziny.

Dziewczyna wzięła się pod boki, a stopy przygwoździła dumnie do podłoża.

- Cóż, w takim razie nie ma za co.

- Słucham?

- Doglądam je każdego dnia.

- W takim razie dziękuję. Mam na imię Jan.

- Helena - odpowiedziała i wiedziona ciekawością usiadła obok nowego przybysza. Podwinęła długą płócienną spódnicę do kolan i zanurzyła nogi w orzeźwiającej wodzie.

- Odkąd tu mieszkasz?

- Od samego początku.

- Z rodziną?

- Sama.

Jan przechylił głowę w zdumieniu.

- Nie czujesz się tutaj samotna, dzikusko?

Helena zaśmiała się krótko, z niedowierzaniem.

- Spójrz wokół - zrobiła zamaszysty gest ręką, obejmujący lśniące jezioro, gęste trawy i nabrzmiałą latem ciszę przerywaną bzyczeniem pszczół. - Jak można czuć się tu samotnym?

- Kim jesteś, Heleno? - zapytał z fascynacją.

Nie odpowiedziała; sama zadawała sobie codziennie to pytanie. Nie wyjmując nóg z wody, położyła się na rozgrzanych deskach pomostu. Rozkoszowała się swą wolnością i niespodziewanym spotkaniem. W tamtej chwili nie przeszło jej przez myśl, że Jan stanie się dla niej kimś więcej niż przerywnikiem harmonijnej egzystencji. W tamtej chwili nie przeszło jej przez myśl, że spędzi z nim każdy dzień jego miesięcznego pobytu. Kąpali się w jeziorze, godzinami snuli się po lesie, zbierając grzyby i jagody. Jan opowiadał jej o życiu w wielkim mieście, o podróżach i uniwersytecie. Helena słuchała go z zapartym tchem, lecz bez cienia zazdrości. Jego słowa brzmiały dla niej jak legendy, których ciekawie było słuchać, ale nigdy nie chciałaby ich doświadczyć na własnej skórze. Ona zaś niewiele miała mu do powiedzenia. Zapamiętała słowa matki, która powtarzała jej, by baczyła na słowa, gdyż w jej ustach mają wielką moc. Wtedy jeszcze nie wiedziała, co to znaczy.

Pieśń znad jeziora [ZAKOŃCZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz