Rozdział szesnasty

184 52 1
                                    

Jechał tak szybko, że mrok i las za szybą zlały się w jedność. Tylko tutaj pozwalał sobie na rozwijanie takiej prędkości, z daleka od ludzi, którzy nie mieli pojęcia o istnieniu Ziemi Branickiej. Ścieżka samotności prowadząca do ziemi zapomnianej. Przynajmniej nie musiał obawiać się, że ktoś stanie mu na drodze, a jechał tak szybko, że gdyby uderzył w drzewo, nic by z niego nie zostało. W tym momencie było mu wszystko jedno.

Nie wiedział, czy dobrze zrobił odwiedzając Florę. Nie przewidział, że będzie usiłowała go zatrzymać. Że tak ufnie i naiwnie poda mu zapisany naprędce numer telefonu. Miał nadzieję, że legenda o klątwie ją wystraszy, że zrozumie jej powagę i nie będzie chciała go więcej widzieć. Dla własnego dobra. Ale ona wyszeptała do niego Zostań i to słowo dalej dźwięczało w jego głowie. Zostań. Zostań. Zostań. Tak bardzo chciał to zrobić. Tak bardzo chciał po prostu czuć jej obecność, patrzeć na jej pełną czystej dobroci twarz i te zniewalające, przyprawiające go o zawrót głowy włosy. Och, ile razy się na nie zapatrzył! A ona przyłapała go tylko raz, kiedy odwróciła się do niego z butelką winą w dłoni przy lodówce.

Chciał poczuć się lepiej, chciał poczuć jak opada z jego serca ciężar opowiedzianej legendy, ale jedyne co teraz czuł, to nieskończenie większa udręka jej pragnienia, by został.

Wiedział, że dobrze zrobił wyrzucając od niej karteczkę do kosza. Wizje tego, co mogłoby jej się przytrafić, gdyby okazał słabość i kontynuował z czystego egoizmu ich znajomość, były tak brutalne, że musiał zaciskać oczy. Zwariowałaby? Zabiła się? Utonęła przypadkiem w jeziorze tak jak Mira? A może to on oszalałby w końcu jak jego przodkowie i stałby się jej oprawcą? Uderzyłby ją po raz pierwszy? Szarpnął za te cudowne włosy? Lęk przed przeobrażeniem się w bestię dławił go za gardło. Nie chciał być potworem. Chciał być pierwszym w jego rodzinie, kto oprze się klątwie Branickich. Nawet jeśli skazywał się tym na samotność do końca swych dni.

Objechał wzgórze okrężną drogą i zaparkował w garażu. Nie był gotowy na to, by usłyszeć głos ojca, by zobaczyć jego nienawistną twarz tak podobną do swojej. Dlaczego nie mógł wdać się w matkę? Czy gdyby urodził mu się kiedyś syn, wyglądałby jak Feliks? Nie zamierzał się przekonać.

Wszedł do stajni i zapalił lampki na belkach. Setki maleńkich światełek rozjaśniły boks Perlino. Obudził ją. Parsknęła cicho, z rozdrażnieniem.

- Wybacz mi, musiałem cię zobaczyć - powiedział cicho i przyłożył czoło do jej łba poniżej jasnych oczu obramowanych perłowymi rzęsami.

- Jutro wybierzemy się na przejażdżkę. Musimy się wybiegać - poklepał ją po szyi, po czym podszedł do skrzynki z jabłkami i przekroił jedno leżącym obok nożykiem. Podał jej ćwiartkę i słuchał, jak chrupie ze smakiem. Wymienił jej wodę i poczekał, aż skończy całe jabłko i dopiero wtedy wyszedł ze stajni, gasząc za sobą światło.

Przed wejściem do domu Ignacy pykał fajkę. Spojrzał na Feliksa i podparł biodro jedną ręką.

- Ojciec się piekli - uprzedził go. - Gdzie byłeś?

- U Flory.

Dziadek zacisnął wargi i wypuścił dym nosem.

- Tylko nie mów ojcu. Jak się miewa?

Chciała, żebym został.

Wzruszył ramionami.

- Przeszkodziłem jej w nauce do egzaminów.

- To dobra dziewczyna. Daj jej spokój.

- Już dałem.

Ignacy pokiwał głową i włożył fajkę do ust.

Pieśń znad jeziora [ZAKOŃCZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz