Rozdział pierwszy

292 92 4
                                    


Do piątego roku życia Florentyna była zupełnie sama i nikomu nie ufała. Snuła się z kąta w kąt wraz z innymi opuszczonymi dziećmi w jednym z nadmorskich sierocińców o poszarzałych ścianach pokrytych bluszczem. Trzymała się od nich z daleka; nie lubiła patrzeć na ich smutne, przygaszone twarze. Gdy to robiła, czuła jak gaśnie wraz z nimi. Florentyna zaś robiła wszystko, by chronić światło, które w niej mieszkało. Wyobrażała je sobie jako świetlistą białą kulę, taką samą jak na obrazku jednej z książek schowanych pod jej łóżkiem. Pielęgnowała ją każdego dnia, bo była wszystkim, co miała: nadzieją, marzeniem, fantazją, wrażliwością.

Nie było dnia, by dziewczynka nie marzyła o cieple ramion mamy i taty. Łaknęła go, czekała, by w końcu otoczyli ją bezpieczeństwem. By w końcu mogła odetchnąć z ulgą, że ma kogoś, na kogo może spojrzeć z ufnością. Lecz rodzice nie wracali, a na jej ciągłe pytania wychowawczynie odpowiadały coraz bardziej zniecierpliwionym tonem:
Twoi rodzice nie wrócą po ciebie, Florentynko.
Nie wiem, gdzie są twoi rodzice, Florentynko.
Nie ma ich już z nami, Florentynko.
Nie potrafiła objąć umysłem sensu tych słów i nie wiedziała, w którą wersję wierzyć. Rozumiała tylko swoje imię; a im częściej słyszała sprzeczne odpowiedzi, tym bardziej go nienawidziła. Florentynka. Aż skóra jej cierpła na jego dźwięk. W końcu przestała pytać. I choć imię skróciła do „Flory", dalej miała na końcu języka to samo pytanie: Gdzie są mama i tata? Dopiero z czasem zrozumiała, że wymijające odpowiedzi opiekunek były nic nie znaczącym pustosłowiem, wśród którego zabrakło jednego, najbardziej szczerego.
Nie wiem.

Nikt bowiem nie wiedział, gdzie są jej rodzice. Czy żyją, czy zginęli, czy o niej myślą, czy ulżyło im, kiedy się jej pozbyli. Nikt tego nie wiedział, razem z nią. I czuła, że ta świadomość rozrastająca się niczym cierniowy krzew w jej sercu powoli dosięgała jej światła. Wyobrażała sobie, jak najpierw krzew obrasta jej świetlistą kulę, a potem, z biegiem czasu miażdży ją bezlitośnie. Nie mogła na to pozwolić. Musiała zdusić swe pytania, zanim odbiorą jej to, co najcenniejsze. Za każdym więc razem, gdy cierniowe myśli dopadały jej serce, Flora chowała się w kącie ogrodu za wielkim orzechem i nawijała na palce kosmyki długich brązowych włosów i szarpała za nie, dopóki ból nie wyciskał łez z jej oczu, a w jej dłoniach nie zostawały ich wyrwane garście. Piekący ból głowy i widok delikatnych nitek będących jeszcze chwilę wcześniej częścią jej ciała skutecznie odciągały jej myśli od rodziców. Była zbyt wyczerpana i obolała, by dalej o nich myśleć. Potem kładła się do łóżka i w wyobraźni brała w dłonie świetlistą kulę i przytulała ją do policzka, marząc, by ktoś dobry zabrał ją z tego miejsca. By nie musiała więcej zastanawiać się nad tym, że nie wie, kim jest.

Wszystko zmieniło się w dniu, kiedy kilka tygodni po jej piątych urodzinach próg sierocińca przekroczyła pewna para. Mężczyzna miał klasycznie ostrzyżone ni to siwe ni to jasne włosy i speszone niebieskoszare oczy. Kobieta zaś była od niego znacznie młodsza, wysoka i opalona. Wzrok Flory zatrzymał się na jej włosach: długich, gęstych, spływających lśniącymi falami. Miały niemal identyczny brązowy odcień, co jej własne, krótkie, przerzedzone i krzywo ostrzyżone pukle (jedna z opiekunek obcięła je w naiwnej nadziei, że Flora przestanie je wyrywać). Nie mogła oderwać od nich oczu; były najwspanialszą rzeczą, jaką kiedykolwiek widziała. Natychmiast poczuła palący wstyd na myśl o swoich lichych kępkach na głowie. Chciała się schować, lecz zanim to zrobiła, kobieta spojrzała na nią i uśmiechnęła się. Z jej oczu, intensywnie zielonych, biła szczerość. Flora zawahała się; instynktownie czuła, że ta kobieta nie zjawiła się tu bez powodu. Przyszła na ratunek jednej z sierot. I Flora zamierzała zostać tą szczęściarą. Światło w jej sercu zamigotało z nadzieją. Nie mogła przepuścić takiej szansy. Zagrzebała głęboko swój lęk, obiecując sobie w duchu, że wieczorem ukryje się za orzechem i da upust wszystkiemu. Przekrzywiwszy na bok głowę, uśmiechnęła się do niej najsłodszym z uśmiechów i pomachała, po czym okręciła się na palcach niczym baletnica i pomknęła do zaczętych puzzli.

Pieśń znad jeziora [ZAKOŃCZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz