Patrzałam na stojący przede mną oddział. Był trochę uszczuplony, ale tylko o trzy osoby. Ta... tylko. Tak sobie to tłumaczmy.
Stanęliśmy na uboczu, nie chcąc przeszkadzać w budowie i chcąc zachować trochę prywatności. I tak niektórzy się gapili, ale nie było tak źle.
To nie jest typowo relacja oddział-dowódca. Traktujemy się trochę jak rodzina. Dlatego też mocno przeżywaliśmy śmierć tych trzech. Niedawno zresztą uroczyście spaliliśmy ich ciała na stosach pachnącego drewna, pocieszając rodzinę i zachowując zimną krew. Nie było łatwo bo sami mieliśmy ochotę płakać. Widziałam, że mój oddział był podłamany i nic z tym nie zrobiłam... teraz mam wyrzuty sumienia.
- Spocznij – rozkazałam.
Zaraz przyjęli odpowiednią pozycję. Całe trzynaście osób. W tym Demi. Powiodłam po wszystkich spokojnym wzrokiem.
- Po pierwsze i najważniejsze... chcę was wszystkich przeprosić za mą oziębłość i brak dyscypliny w ostatnich dniach. Powinnam was pobudzać i zagrzewać do walki, do ćwiczeń, dodawać energii. Nie robiłam tego... - wciągnęłam ciężko powietrze, wypuściłam i znów spojrzałam prosto na nich – Obiecuję się poprawić. Jestem wam tego winna.
- To był trudny czas ale nas wszystkich. Rozumiemy – odezwał się jeden, faun.
Pokręciłam głową. Nie zganiłam go, że odezwał się bez pozwolenia. Tak jak mówiłam – rodzina.
- To mnie nie usprawiedliwia. Jestem waszym dowódcą – odparłam trochę ostrzej niż zamierzałam – Dziś w nocy razem z Demi wyruszam na misję. Na czas naszej nieobecności, oddział przejmie Roug. Macie się go słuchać jak mnie. Jasne?
- Tajest – wymamrotali chórem zlewając dwa słowa.
- Jest trochę ostrzejszy ode mnie – uśmiechnęłam się, chcąc trochę rozładować sytuację.
Coś to dało. Niektórzy uśmiechnęli się nieznacznie.
- Ale wierzę w was, że dacie sobie radę. Mam rację?!
- Tak jest – powiedzieli już trochę energiczniej.
Muszę ich zagrzać do walki, obudzić w nich tą zgaszoną wolę życia.
- Będziemy walczyć o swoje domy, swoje rodziny, o nasze rasy! Canteci nie są godni nas tknąć! Nie poddamy się puki nie padnie ostatni z nas!
- Tak jest! - wykrzyczeli.
Chyba mi się udało. Na niektórych twarzach pojawiło się zdecydowanie i zaciętość.
- Pamiętajcie, że walczymy w dobrej sprawie. W swojej sprawie. W sprawie przetrwania i w sprawie niezależności. Nie będziemy niewolnikami tych zachłannych cantetów. Niech spłonie wrona na ich znaku żeby nasze oczy nie musiały jej więcej oglądać. Oni mają moc ludów, niektórzy nawet magiczną, ale nigdy nie odbiorą nam naszej. Nigdy nie odbiorą nam mocy białego kruka. Jeszcze ich pokonamy. Jeszcze będą gryźć ziemię za wszystko czego dopuścili się wobec nas! – wygłosiłam szybko, zdecydowanym, zagrzewającym tonem.
Patrzałam na ich zacięte twarze. Teraz już wszystkich. Dobrze wiedziałam, że się ze mną zgadzają, że udało mi się podbudować ich morale w tak krótkiej chwili.
- Kiedy tylko wrócę, zaczynamy ciężkie treningi. Dość odpoczynku i lenistwa. Musimy wciąż być gotowi do walki. Nigdy, ale to przenigdy, nie oddamy się w ręce cantetów dobrowolnie. Czy się ze mną zgadzacie?!
- Tak jest! - odkrzyknęli natychmiast.
- Świetnie. Więc życzę wam powodzenia z Rougiem i widzimy się za jakiś czas. W razie gdyby ktoś chciał porozmawiać to wiecie gdzie mieszkam – uśmiechnęłam się półgębkiem. - Trzymajcie się i pozdrówcie swoje rodziny.
Poszli. Tylko Demi została na miejscu. Podeszłam do niej. Uśmiechnęłam się smutno.
- Ciebie chyba szczególnie muszę przeprosić.
Wzruszyła ramionami. Dobrze wiedziała o co mi chodzi.
- Nie jest źle – odparła po chwili. – Tylko się popraw.
Uśmiechnęłam się rozbawiona. Pokiwałam głową.
- Jasne.
Wyszczerzyła się szczęśliwa.
- Dobra, biegnę do watahy. Będę o ustalonej godzinie.
- Dobrze, będziemy na ciebie czekać.
Uśmiechnęła się i pobiegła w stronę lasu, po drodze zamieniając się w czarnego wilka.
Westchnęłam cicho patrząc za nią, powiedziałabym, że nawet tęsknie. Oby tylko całkiem nie pochłonął jej ten wilczy świat. Niepokoi mnie to. A może po prostu panikuję..? Jest wolna, przecież nie mogę jej niczego zakazać. Ehh... nie wiem.Poszłam do swojego pokoju. Już w bibliotece, bezszelestnie krocząc w stronę swej kawalerki, zatrzymałam się przy pokoju stworzyciela. Może go odwiedzę? Zobaczę jak tam sobie radzi. Dawno z nim nie rozmawiałam. To w końcu mój ojciec... chociaż bardziej wiążą nas relacje uczuciowe niż stricte genetyczne.
Stanęłam na klapie która otwierała się jako jego drzwi. Zapukałam w nią.
- Kto? - usłyszałam po dłuższej chwili milczenia.
- Denin – odpowiedziałam spokojnie.
- Wejdź.
Uruchomiłam mechanizm i po otwarciu się klapy, zeszłam do środka. Otwór zamknął się za mną chowając w sobie to czego świat nie ma dostępu zobaczyć.Zobaczyłam siedzącego przy biurku ojca, gryzmolącego coś na kartce i co jakiś czas przygryzającego długopis. Podeszłam do niego.
- Cześć, jak tam plany?
Spojrzał na mnie i z powrotem w kartkę. Zobaczyłam na niej plan jakiegoś budynku, wyglądał jak obora albo barak.
- W miarę. Szklarnia już skończona.
- Tak szybko? - zdziwiłam się.
- Tak – machnął ręką. - Pozwoliłem sobie na dodanie niektórych rozwiązań z naszych czasów.
Uśmiechnęłam się rozbawiona. Bez tego ani rusz.
- I dobrze.
- Gorsze jest to, że nie mam składników do wytworzenia plastiku.
Skrzywiłam się.
- Ale masz przecież wiele innych surowców.
- Wiem, ale plastik jest jednak niezastąpiony... Nieważne... - zamilknął na chwilę z nerwowym tikiem tłuczenia nogą pod biurkiem. - Doprowadzanie wody z rzeki jeszcze się buduje. Kolejny projekt to zbudowanie jakiegoś prowizorycznego baraku dla cywilów, żeby przestali tak często chorować. Gorzej będzie z surowcami na budowę, ale coś wymyślimy...
Podrapał brodę zamyślony. Poklepałam go pocieszająco po ramieniu.
- Ale widzę, że wszystko idzie w dobrym kierunku – spróbowałam go pocieszyć.
Pokiwał głową.
- Więc... nie będę ci przeszkadzać – dodałam. - Powodzenia. Jakby co to nie będzie mnie, być może przez parę dni.
Zmarszczył brwi zdziwiony i spojrzał na mnie.
- Dlaczego?
- Misja. Zobaczysz jak wrócę. Nic więcej na razie nie mogę ci zdradzić... wiesz...
Potarłam niepewnie kark. Nie chciałam by myślał, że nie mam do niego zaufania.
- Rozumiem – uspokoił mnie z lekkim uśmiechem.
Też się uśmiechnęłam. Cieszę się, że rozumie i nie domaga się szczegółów.
- To powodzenia w tworzeniu tego wszystkiego... - uśmiechnęłam się ale zaraz mina mi zrzedła. - Ja muszę już iść.
- Idź idź – pokiwał głową. - Tobie też życzę powodzenia.
- Dzięki – powiedziałam, już kierując się do wyjścia. - Pa tato.
Milczał chwilę aż w końcu odpowiedział cicho, gdy już otwierałam przejście.
- Pa moja mała córeczko.
Zdrętwiałam na chwilę. Poczułam ukłucie w sercu... nigdy... nigdy nie byłam dzieckiem. Dziwnie teraz... nie, nie mogę myśleć o przeszłości bo zacznę się rozklejać. Muszę iść dalej._____________________________________________
Wybaczcie opóźnienie... praca, obowiązki itp... ale powoli wracam :) Ten rozdział to trochę taki wstęp do dalszej akcji, więc nie zniechęcajcie się bardzo Was proszę. :)