Rozdział 8

420 37 25
                                    

Max

Obudził mnie dźwięk budzika, o który poprosiłem panią Martin. Z czego wiedziałem, większość uczniów ich używała, żeby wstawać punktualnie. Moim głównym celem było męczenie Derka, jako że budzik dzwonił równo o szóstej. On do przygotowania się potrzebował może trzydziestu minut, czyli o wiele mniej niż ja. A zdążyłem się przekonać, że jak coś go raz wybudzi ze snu, on już nie będzie w stanie zasnąć. Inaczej mówiąc – wcześniejsze budzenie go okazało się zemstą idealną.

W tym cudownym planie przeszkadzał mi tylko jeden szczegół: ja sam nienawidziłem wstawać aż tak wcześnie. Mimo to było warto, bo Derek nie cierpiał tego bardziej.

– Jak ja nie znoszę poniedziałków – mruknąłem i wygrzebałem się spod ciepłej kołderki.

– W takim razie mógłbyś opóźnić ich nadejście i nie budzić nas tak wcześnie – jęknął mój współlokator.

– Sorry, to niemożliwe – westchnąłem i wyszedłem do łazienki.

Dzień był wyjątkowo brzydki, lało jak z cebra i wiał silny wiatr. Musiałem narzucić na siebie kurtkę i wyjść na ten odświeżający deszcz. Niestety, kiedy się pakowałem w moim domu, przed wyjazdem do tej szkoły, nie pomyślałem, żeby wziąć parasol. W poprzednich internatach zapewniali nam takie przedmioty.

Moje przyzwyczajenie okazało się ogromnie niefortunne, jako że ich tutaj nie rozdawali, a kurtka przeciwdeszczowa nie uchroniła mnie całkowicie przed zmoknięciem.

Gdy dotarłem do szkoły, ociekałem wodą. Na szczęście nie tylko ja, jako że podłoga była już cała zabłocona i mokra. Nawet parasole nie obroniły ludzi przed kałużami.

Po zostawieniu kurtki w szatni, skierowałem się pod salę od niemieckiego. Tam oparłem się o ścianę naprzeciwko drzwi, po czym wyciągnąłem z torby ,,Lśnienie".

Przez całą niedzielę pytałem wszystkich znajomych z Żółtej Róży, a także znajomych tych znajomych, czy mają coś od Kinga. I wreszcie jakaś Tamara mi odpowiedziała pozytywnie. Co prawda nie zacząłem jeszcze czytać, jednak otworzyłem tak mniej więcej na środku. Uznałem, że wtedy wyjdę korzystniej w oczach Lanette.

Co jakiś czas przerzucałem strony i patrzyłem na pojedyncze zdania, aby sprawiać wrażenie zainteresowanego. Tak naprawdę jednak wyglądałem ciągle za Lanette. Chciałem, żeby zobaczyła mnie podczas czytania, czynności przez nią uwielbianej. Może dzięki temu by zagadała i zorientowała się, że nie byłem beznadziejny, jak przypuszczała.

Zauważyłem ją dziesięć minut przed dzwonkiem. Ona mnie nie. Minęła drzwi od klasy i szła dalej przed siebie, nie zważając na to, że mam w rękach powieść jednego z jej ulubionych pisarzy. Ja bym od razu zobaczył takie coś. Co prawda czytanie nie należało do moich ulubionych zajęć, ale byłem przekonany, że gdyby należało, to interesowałbym się kto, kogo czyta.

Postanowiłem za nią podążyć. Szedłem tak, wpatrując się w jej jasne włosy, opadające luźno na plecy. Pewnie znowu przypominałem typowego prześladowcę, jeszcze miałem w tle mroczną atmosferę, którą tworzył stary budynek, połączony z brzydką, deszczową pogodą. Brakowało tylko burzy z piorunami.

Zastanawiałem się, gdzie mogła zmierzać, za chwile miała zacząć się lekcja. Lanette raczej nie zaliczała się do osób, które lubiły się spóźniać, więc dość mnie to wszystko zdziwiło. Mnie też nie uśmiechało się wejść parę minut po dzwonku i rzucać nauczycielce jakieś beznadziejne wymówki. Mimo to, to była Lanette i zżerała mnie ciekawość, dokąd ona idzie.

Weszła na drugie piętro i skręciła w jeden z wąskich korytarzy pomiędzy klasami. Usłyszałem, jak mówi do kogoś ,,hej", dlatego też nie poszedłem tam za nią, tylko oparłem się o ścianę i zza rogu powoli wysunąłem głowę, w celu zobaczenia z kim rozmawia.

Akademia RóżOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz