Rozdział 41.5

134 26 0
                                    

Mężczyzna odziany w pierzasty płaszcz przeprosił grupkę dzieciaków za spóźnienie, chociaż nie miał takiego obowiązku. Jego towarzysze, ubrani w równie niecodzienne stroje, natychmiast zwrócili na to uwagę. Nie podejrzewali, że miał on z nimi aż tak dobre stosunki, nawet jeśli wiedzieli o ostatnich wydarzeniach.

Kobieta w białym, jedwabnym okryciu zrzuciła z głowy kaptur, uwalniając pęki złocistych loków. Podeszła bliżej nastolatków, pozwalając im lepiej przyjrzeć się ślicznej, młodzieńczej twarzy. Widząc ich zmieszanie, zdobyła się na ciepły uśmiech, obejmujący również jej błękitne oczy.

Zanim i ona przemówiła, odwróciła się jeszcze, lustrując swoich towarzyszy. Większość z nich nie przypominała przebrań, które nosili na co dzień. Wyglądali jak wiecznie młode figury o idealnych rysach i wymyślnych kostiumach. Tylko ich głosy pozostawały takie same.

Nie wszyscy popierali pomysł, by te dzieciaki się dowiedziały. Twarze niektórych wciąż wyrażały niezadowolenie. Jednak ona oraz mężczyzna, znany młodzieży jako Adrien Merchant, byli innego zdania. Jeśli chcieli pokonać resztę, musieli wykorzystać tę piątkę. Zresztą, i tak próbowali się dowiedzieć na własną rękę.

Upewniając się, że nikt jej nie przerwie, wreszcie przemówiła.

– Cieszymy się, że raczyliście się zjawić.

Po kolei twarze dzieciaków rozjaśniały się, gdy zdawali sobie sprawę, kim kobieta była. Szczególnie zaskoczony wydał jej się Max. Nic dziwnego. On znał Ede Martin najlepiej, a to właśnie ją usłyszeli.

– Czy możecie nam wytłumaczyć, o co chodzi? – Dziewczyna z Grecji, Lucy, zapytała z lekką powściągliwością przeplataną z szacunkiem.

Kobieta spoważniała.

– Macie racje, zasługujecie na wyjaśnienia. I częściowo dlatego was zaprosiliśmy. Nie mamy jednak wystarczająco czasu, aby zarówno wszystko opowiedzieć, jak i ustalić plan. O północy będziemy musieli się rozejść, więc zostało nam około czterdziestu minut.

Dzieciaki pokiwały głowami ze zrozumieniem, chociaż część z zebranych potrafiła wyczuć ich rozczarowanie. Przynajmniej zbytnio się nim nie afiszowali.

– Arawnie, przedstaw im naszą historię – ze znużeniem odezwał się nowy głos, należący do nauczyciela biologii, profesora Oaka. Postać, która go wydała, nie przypominała ani trochę surowego staruszka. Zamiast niego nastolatkowie widzieli postawnego mężczyznę, odzianego w białą szatę. Jego ciemna, szorstka skóra przywodziła na myśl korę drzewa a jaskrawe, zielone oczy lśniły, kontrastując z całym wyglądem człekokształtnego.

– Jak sobie życzysz – mruknął dawny pan Merchant. – A więc odkryliście już, że jesteśmy bóstwami, jednak dla sprostowania, większość z nas nigdy nie zamierzała się aż tak wysoko stawiać. To wasza rasa zaczęła nas czcić.

Istniejemy, praktycznie odkąd na Ziemi pojawili się pierwsi ludzie. Zawsze byliśmy potężniejsi, za pomocą naszych mocy potrafimy wpływać na was i otoczenie. Kontrolujemy umysły, emocje, lewitujemy, posiadamy o wiele lepszy słuch, czy nawet wyczuwamy urządzenia elektryczne. Dawniej, kiedy byliśmy jeszcze silniejsi, niektórzy z nas kontrolowali pogodę, potrafili rozpalić ogień siłą umysłu lub zmieniać stan skupienia różnych substancji. Więc ludzie uznali nas za bogów. Dzięki naszym umiejętnościom popchnęliśmy waszą rasę do przodu, to my sprawiliśmy, że zaczęliście tworzyć cywilizacje. Zapewnialiśmy wam dogodne warunki, a wy mogliście się rozmnażać i rozwijać. Jedyne czego oczekiwaliśmy w zamian to ofiary. Zwykle oddawano nam dziesiątą część populacji, ale to nie była wysoka cena za ochronę i lepsze życie. Bez nas i tak większość szybko by zginęła.

Akademia RóżOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz