Rozdział 27

238 29 3
                                    

Lucy

Wjechaliśmy czarną limuzyną na piękny, przestronny dziedziniec. O wiele ładniejszy niż w mojej dawnej szkole, pomyślałam, od razu, gdy go zobaczyłam. Zgadywałam, że znaczyło to o wiele więcej brudnych sekretów, syfu i tajemnic, od tych, których jak dotąd doświadczyłam. Trafiłam z deszczu pod rynnę, a nikt nie zamierzał spróbować wyprowadzić mnie z błędu.

Naprzeciwko mnie siedziała Sofía oraz uważnie przyglądała się mojej twarzy. Starałam się ukrywać przed nią emocje, lecz nie opanowałam tej umiejętności po mistrzowsku, jak kobieta. W rezultacie stawała się ona świadkiem grymasów, pojawiających się od czasu do czasu na mojej twarzy. Nie doszłam do płaczu, ale i tak, ganiłam siebie nawet za te chwile słabości. Za przypominanie sobie feralnej nocy. Jeśli chciałam przetrwać, musiałam być silna, nie mogłam rozpamiętywać przeszłości.

Samochód zaparkował, a kierowca otworzył specjalne okienko, oddzielające go od pasażerów, a następnie poinformował nas, że czas wychodzić. Nie znałam tego mężczyzny, jednak nie spodobał mi się ton jego głosu.

Specjalnie się ociągając, wysiadłam, a następnie leniwie objęłam wzrokiem otoczenie. Polubiłam je, bardziej pasowało do zagadek niż moja słoneczna szkoła w pobliżu Aten. Tam, na pierwszy rzut oka, wszystko wydawało się wesołe i beztroskie, a w Akademii Róż, rzeczywistość jawiła się mniej kolorowo. Spostrzegawcza osoba, od razu potrafiła zauważyć ponurą atmosferę. Ewentualnie mogła to być sprawa paskudnej, angielskiej pogody w środku jesieni. Powinnam była się jej przecież spodziewać.

Sofía podeszła do bagażnika, stukając wysokimi obcasami o granitowy podjazd. Wyciągnęła z niego jedną, całkiem dużą walizkę. Bez problemu uniosła ją prawą ręką, podczas gdy drugą poprawiła swojego blond koka. Nie próbowała się kryć z nienaturalną, jak na takie smukłe ciało, siłą.

Podała mi granatowy bagaż, a ja z trudem go utrzymałam. Zapakowałam w nim cały swój dobytek, ważył prawdopodobnie z dwadzieścia kilogramów. O ile nie więcej. Sama przy metrze sześćdziesiąt pięć miałam jedynie dwa i pół raza tyle, dlatego też nie trudziłam się, aby zapewnić wszystkich dookoła o mojej krzepkości. Odstawiłam torbę podróżną na ziemię.

Spojrzałam na najbliższy mi, wiekowy budynek. Jak na znak, drzwi frontowe otworzyły się szeroko, a w nich pojawił się pozornie miły staruszek. Miejscowa gruba ryba, uznałam. Pod sztucznym uśmiechem, kryło się pewnie rozbawienie moją osobą, ewentualnie niechęć do kolejnego nudnego ucznia.

Nie śpieszył się on z dotarciem do nas, kroczył powoli niczym żółw w bardzo gęstym błocie. Idą przy okazji pod wiatr podczas wichury. Może lekko przesadziłam z porównaniem, jednak dość dobrze oddawało ono tempo jego chodu.

Minęły wieki, zanim stanął przy nas. Pierwszym co zrobił, było serdeczne uściśnięcie Sofíi. Kobieta, wbrew moim przypuszczeniom, nie odpowiedziała na jego gest, przyjęła go z chłodną obojętnością.

– Ile już lat minęło od naszego ostatniego spotkania, moja droga?! – zapytał radośnie.

– Dużo – powiedziała niecierpliwie. – Darujmy sobie może tę grzeczność i przejdźmy do ważniejszych spraw.

Nadszedł mój czas, wywnioskowałam. Wyszłam z cienia, rzucanego przez samochód, i stanęłam obok Sofíi. Starałam się wyglądać na przestraszoną i zdezorientowaną, tak jak mi radziła. Na szczęście staruszek nie zaszczycił mnie nawet spojrzeniem. Kontynuował rozmowę z moją byłą nauczycielką.

– Muszę przyznać, że twoja prośba jest niecodzienna. Rzadko przyjmujemy nowych uczniów w ciągu roku, ale uznamy ten przypadek za... jednostronną wymianę międzyszkolną. – Czy tak zamierzał przedstawić moją obecność innym?

Akademia RóżOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz