Rozdział 4

613 52 37
                                    

Edward

Budzik zadzwonił o szóstej dwadzieścia sześć, czyli dokładnie o tej samej porze, o której dzwonił w tamtym roku i wszystkich poprzednich, poczynając od pierwszej klasy podstawówki. Cudowne, szkolne życie.

Wstałem z łóżka, wziąłem ręcznik, ubrania i wyszedłem do łazienki, znajdującej się na korytarzu. Przy okazji udało mi się nie obudzić Zacka, mojego współlokatora.

Nie jako jedyny obudziłem się wcześniej, więc byłem zmuszony poczekać na moją kolej, aby wejść pod prysznic. Jakby się zastanowić, rzadko kiedy nie musiałem czekać. Może i w Białej Róży mieszkało jedynie około siedemdziesięciu uczniów, jednak dwanaście kabin prysznicowych, po sześć dla każdej płci, to zdecydowanie za mało. No, ale przez te wszystkie lata da się przyzwyczaić.

Kiedy wróciłem, Zack już zbierał się do wyjścia.

– Jest tam duża kolejka, jeśli chcesz wiedzieć – poinformowałem go.

– O dwadzieścia minut dłuższy sen jest wart takiego poświęcenia. – Według jego logiki, spanie było najwyższą wartością. Kuszące rozumowanie, choć ja wolałem obudzić się wcześniej i mieć potem trochę czasu w zapasie.

Zbiegłem do stołówki, gdzie dowiedziałem się, że na śniadanie przygotowano kanapki z szynką i serem oraz alternatywną wersję dla wegetarian – z serem i sałatą. Najgorzej mieli weganie, których najwyraźniej nie uwzględniono. Chociaż żadna osoba z białych raczej nie była weganinem. Przynajmniej tak mi się wydawało.

Szybko zjadłem normalną wersję kanapek, napiłem się wody i wróciłem do pokoju po torbę z zeszytami oraz podręcznikami. Zacka wciąż tam nie było i zgadywałem, że jeszcze sobie trochę poczeka, zanim wróci.

Wyszedłem na zewnątrz i spojrzałem na mój zegarek. Według niego lekcje zaczynały się dopiero za pół godziny. Dlatego też zamiast do szkoły, czyli na wprost, skierowałem się w lewo.

Doskonale znałem ścieżkę, sam kiedyś z przyjaciółmi ją wydeptałem. Prowadziła ona do starego, wysokiego drzewa. Rosło ono jeszcze na terenie szkoły, ale dość blisko ogrodzenia. Uważałem je za idealne miejsce na spotkania, ale większość osób, z którymi kiedyś się trzymałem, już dawno o nim zapomniała.

Dojście tam szybkim marszem zajęło mi z sześć minut. Ona już tam była. Opierała się o drzewo, a jej różowy mundurek świetnie na niej leżał. Zdziwiło mnie jednak, że zamiast uśmiechać się, jak to zwykle robiła, miała naburmuszoną minę. Kiedy mnie zauważyła, rzuciła mi gniewne spojrzenie, jej brązowe oczy wręcz wypełnione złością.

– Spóźniłeś się! Umówiliśmy się na piętnaście po siódmej, a jest siedemnaście po! – Bardzo miłe przywitanie, zważając, że ostatni raz widzieliśmy się pod koniec poprzedniego roku szkolnego.

– Allie, spokojnie. Przecież to tylko dwie minuty. – Podszedłem do niej, żeby ją objąć, jednak ona się odsunęła.

– Wy faceci zawsze mówicie tylko dwie minuty. Wiesz ile rzeczy może wydarzyć się w dwie minuty! – Zaniepokoiły mnie te jej wybuchy. Nigdy przedtem się tak nie zachowywała.

– Ktoś mógłby cię na przykład zamordować – zażartowałem.

– Jesteś beznadziejny. Czy ty w ogóle nie rozumiesz powagi sytuacji? Poza tym nawet nie zwróciłeś uwagi na mój nowy wygląd. – Jakby mi dała szansę to skomentować. Przynajmniej przestała mnie zamęczać spóźnieniem.

– Ścięłaś włosy, oczywiście, że zwróciłem uwagę. – Niezbyt spodobała mi się jej fryzura na pazia, ale nie śmiałem ją o tym powiadomić.

Akademia RóżOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz