Słońce dopiero pojawiało się za drzewami, chłód owiewał moją spoconą twarz, a ja dalej biegłem, by jak najszybciej oddalić się od chaty. Zatrzymałem się dopiero przy szosie. Dyszałem jak pies i rozglądałem się zdezorientowany. Wiedziałem, gdzie iść, ale na chwilę musiałem odsapnąć. Kiedy odpocząłem i ruszyłem w dalszą drogę, nagle zorientowałem się, jak pięknie jest wokół. Nie mam pojęcia jakich użyć słów do opisania tego, co widziałem, ale postaram się.
Las powoli rzednął i widziałem, że zmierzam prosto w stronę ogromnego pola. Słońce przecinały chmurne wstęgi wymalowane przez przelatujące samoloty. Całe niebo było niebiesko-purpurowo-różowe i wokół panowała jakaś taka niezdefiniowana pustka. Oddychałem wolno tym rześkim, zimnym powietrzem i czułem się wolny i szczęśliwy. Krople rosy pokrywające rosnącą wokół pszenicę mieniły się w blasku wschodu i przyprawiały mnie o dreszcze z zachwytu. Nagle przed sobą zobaczyłem niewielkie wzgórze i z niewiadomych powodów zapragnąłem się na nie wspiąć. Nie pożałowałem. Widok, jaki się przede mną rozpostarł, zaparł dech w mojej wymęczonej przez bieg piersi. Usiadłem na mokrej trawie i przyglądałem się złotemu polu i fioletowej granicy, która odgradzała je od nieba. Czułem, że mogę wszystko, że nie jestem sam, jakby ktoś siedział obok mnie i mocno przytulał. Oblało mnie miłe ciepło i w głębi serca zapragnąłem zapamiętać to, co się przede mną malowało.
Niestety nie pomyślałem, by zabrać z domu przybory do rysowania i kartki, lecz od razu się nie poddałem. Przetrząsnąwszy plecak znalazłem na dnie stare długopisy, które o dziwo nie były wypisane. Zastanawiałem się na czym zacząć rysować, lecz wtedy trafiłem też na stary, pomarańczowy zeszyt od biologii. Zapisałem w nim tylko kilka pierwszych kartek, więc jak najszybciej je wyrwałem i już miałem odpowiednie płótno pod szkic. Czapkę z daszkiem zdjąłem z głowy i położyłem tuż obok, by nie ograniczała mi widoczności.
Oddanie takiego widoku na papierze przy użyciu jedynie długopisu, może i było trudne, ale nie niewykonalne. Z każdą chwilą odczuwałem większą satysfakcję patrząc na to, co powstaje przede mną. Może nie było to dzieło sztuki, ale oddawało tę wolność, którą wtedy odczuwałem. Miałem wrażenie, że już nigdy nie padnę ofiarą przemocy, że zostanę włóczęgą i do końca życia będę przemierzał świat w poszukiwaniu swojego szczęścia. Z góry założyłem, że nigdy go nie znajdę – może jedynie jakiś zalążek, wiedziałem bowiem, że do pełnej szczęśliwości zawsze potrzebował będę rodziny.
Szkic skończyłem, schowałem do plecaka i ruszyłem w dalszą drogę. W dłoniach kręciłem fidget spinnerem i zastanawiałem się, co zrobić. Iść przed siebie – odpowiedziałem sam sobie w myślach. I gdzie dojść? Tego już nie wiedziałem.
Stojąc już przy drodze wystawiłem kciuk i czekałem na czyjeś zmiłowanie. Z racji, że była jeszcze dość wczesna godzina, koło mnie nie przejeżdżało zbyt wiele aut. Dopiero kilkudziesięciu minutach, zatrzymał się koło mnie czerwony nissan. Młodą kobietę za kółkiem poprosiłem o podwózkę do najbliższej miejscowości, w której mógłbym znaleźć sklep.
Po jakimś czasie stałem już przy ladzie i za znalezione w kieszeniach drobniaki kupowałem suche bułki. Pani sprzedawczyni trochę krzywo na mnie patrzyła, ale na szczęście nie wypytywała. Wyszedłszy przed spożywczy, schowałem zakupy do plecaka, a jedną z bułek zostawiłem, by ją skonsumować. Szedłem przez wieś wydłubując kawałki pieczywa i rolowałem z nich kulki, które następnie jadłem. Same w sobie miasteczko bardzo mi się spodobało, było tak ciche, spokojne i sympatyczne. Odrobinę ubolewałem nad faktem, że wokół robiło się coraz goręcej, a ja musiałem łazić w swetrze, bo nie chciałem świecić przed ludźmi swoimi siniakami.
Zastanawiałem się, gdzie przenocuję. Wcześniej mi się poszczęściło dzięki irytującemu panu Pokrzywie, ale tym razem byłem zdany sam na siebie. Co gorsza, nie miałem żadnego, dobrego pomysłu. Mogłem jedynie liczyć, że noc będzie ciepła i dam radę wyspać się w jakichś krzakach.
Powoli zaczynałem czuć się, jak jakiś bezdomny. Trochę w tym prawdy było, nie miałem przecież domu, ani w ogóle dachu nad głową, ale jedna rzecz sprawiała, że nie byłem bezdomnym do końca. Bezdomni osiadają w bezpiecznym dla siebie miejscu, robią wszystko, by przeżyć i nie zostać wyeliminowanym przez brutalne otoczenie. Mnie było wszystko jedno, czy w ogóle przeżyję, czy się zgubię, czy coś mi się stanie, właściwie wolałbym wszystko zamiast powrotu do domu. Z bólem musiałem przyznać, że było to jedyne miejsce, którego naprawdę się obawiałem.
Zaczęło się ściemniać, a domy stopniowo się przerzedzały, co dało mi do zrozumienia, że opuszczam tereny wioski. Za chwilę znów miałem trafić na jakąś szosę, gdzie otaczałyby mnie tylko lasy. Spinner w moich palcach szumiał cicho, co pomagało mi myśleć.
Nie musiałem myśleć długo, bo gdy tylko znalazłem się na drodze przy której rosły zboża, moim oczom ukazała drewniana szopa. Słońce powoli chowało się już za horyzontem, niebo zabarwiło się na purpurowo, chłodne powietrze napływało z północy, a ja z nadzieją w oczach szedłem w stronę małego, opuszczonego budynku.
Jak się później okazało – nie był do końca opuszczony.
Do środka wszedłem właściwie na palcach. Wewnątrz było kompletnie ciemno, ze względu na niewielką ilość światła dostającą się przez okienko pod sufitem. Mimo to, było tam całkiem przytulnie. Nie doszukałem się zbyt wielu przedmiotów, powiedziałbym nawet, że w szopce panowały kompletne pustki, może oprócz paru gratów walających się po kątach.
Usiadłem pod ścianą położywszy plecak na ziemi, by mieć jakieś oparcie. Po całodniowej podróży byłem już nieźle wykończony, więc sięgnąłem po jeszcze jedną, suchą bułkę. Zjadłem ją w kilka minut, popiłem wodą mineralną, w której zapas też zaopatrzyłem się w sklepie, po czym ułożyłem się wygodniej z zamiarem zaśnięcia. Bałem się, że znów nawiedzą mnie koszmary i że pnownie zacznę myśleć o ojcu. Ziewnąłem. Przy każdym przełknięciu bolało mnie gardło. Marzyłem o długim, spokojnym odpoczynku.
Czapkę odłożyłem na bok i całą uwagę skupiłem na wirującym spinnerze, który odbijał pojedyncze refleksy świetlne. Relaksowało mnie to i w jakiś sposób uspokajało. Może to przez fakt, że kręcąc się z taką prędkością, nie mogłem odróżnić konturów. Wszystko stało się rozmyte. Jak moja przyszłość – pomyślałem. Nie miałem pojęcia co zrobię, czy znajdą mnie rodzice, czy sam postanowię wrócić, czy zatęsknię...
Powoli zamykały mi się oczy i stawałem się coraz bardziej senny, kiedy nagle usłyszałem cichy pomruk. Coś jakby... Warkot?
Uniosłem się na łokciach i rozejrzałem. Poczułem bliżej niezidentyfikowany niepokój, który był zresztą uzasadniony. W przeciwległym roku zobaczyłem coś wielkiego, ogromnego wręcz. Wcześniej nie zwróciłem na to uwagi, ale teraz wyraźnie dostrzegałem kudłatą sylwetkę. Pierwsza myśl zmęczonego chłopaka, który nie wie gdzie ma się podziać – wilkołak. Nie wiem skąd ten pomysł narodził się w mojej głowie, możliwe, że przez panujący przez cały dzień upał, który trochę namieszał mi w głowie.
Podniosłem się na równe nogi i wpatrywałem się w błyszczące ślepia ogromnego wilczura dyszącego w kącie.
*
Run Teddy, run.
CZYTASZ
Zabawka [THE END]
Teen FictionNazywam się Teddy Dobrowolski. Nie Tadeusz, nawet nie próbuj tak do mnie mówić. Na ogół jestem spokojnym dzieciakiem nieustannie bawiącym się fidget spinnerem, noszącym tę samą, starą czapkę z daszkiem i szkicującym wszystko, wszystkich i wszędzie...