Pomoc

398 80 34
                                    

Sam. Kompletnie sam. Brakowało mi tego dyszenia nad uchem. Prawdę mówiąc, nie pogardziłbym nawet towarzystwem blondynka, czy Michała. Ok, trochę się zagalopowałem, ale chciałem po prostu mieć kogoś, dzięki komu czułbym się przynajmniej odrobinkę bezpieczniej. Wiedziałem mniej więcej w jakim iść kierunku, dokładnie obserwowałem całą drogę, ale potwornie się bałem, że nie trafię. Nie mogłem korzystać z niczyjej, pewnie już zaczęto poszukiwania w tych okolicach. Deszcz siąpił coraz mocniej i wiał przeraźliwy wiatr. Drżałem na całym ciele przeklinając w myślach polskie walory pogodowe. Z drugiej jednak strony teraz, kiedy o tym myślę, to nie wiem, czy upał byłby taką lepszą opcją.

Woda spływała po mnie litrami i znów zagrzmiało. Przerażony przystanąłem. Miałem ochotę opieprzyć burzę, że postanowiła rozsierdzić się akurat w momencie, kiedy czułem się najmocniej zagubionym, jak chyba nigdy wcześniej. Pociągałem nosem i szukałem tej przeklętej szosy, gdzieś powinna przecież być...

Ostatnio podczas takiej ulewy miałem fart i trafiłem do Pokrzywy, teraz jednak nie było na co liczyć. Spójrzmy prawdzie w oczy, miałem niesamowite szczęście od samego początku mojej wyprawy, bo zawsze jakoś udawało mi się wyjść z opresji, dzięki pomocy, na którą trafiałem. Zdałem sobie też sprawę, że większość osób, które spotykałem (z drobnymi wyjątkami), chciała przecież mojego dobra i mi pomogła. Teraz jakby to szczęście postanowiło kopnąć mnie w tyłek i krzyknąć „radź sobie sam, wystarczająco ci już dosłodziłem". No i szedłem półżywy ze strachu i zmęczenia, przez ten niewdzięczny las i potykałem się o własne nogi. Wstrętny deszcz.

Doszedłem do ulicy. Teraz już prosta droga do Wrocławia. Nie oddaliliśmy się z policjantami aż tak, na to przynajmniej liczyłem. Specjalnie zacząłem przedstawienie tak wcześnie, żebym nie musiał dużo nadrabiać. Usłyszałem niepokojący warkot. Rozejrzałem się, lecz nikogo nie zauważyłem. Kilka chwil zajęło mi uświadomienie sobie, że to mój brzuch. Dopiero co zwymiotowałem przecież wszystkie zapasy, które wcześniej tak skrzętnie zgromadziłem.

Niebo rozświetliła bladosrebrna wstęga, a zaraz za nią rozległ się huk. Ulewa ścinała pod kątem i atakowała moją twarz. Zakrywałem się, jak tylko mogłem i w myślach modliłem się o znalezienie schronienia. Obok przejeżdżały pojedyncze auta, których też zresztą nie mogłem zaczepiać, bo kto wie, gdzie jeszcze ogłoszono moje zaginięcie, a nóż w radiu.

Miałem mokre buty, koszulkę, spodnie, wszystko. Przewiewało mnie do szpiku i praktycznie nie sądziłem, bym miał jakąkolwiek szansę na uniknięcie porządnego przeziębienia. Niby lato, a tu jakby jesień. Rozmarzyłem się na chwilę o ciepłym kocu i gorącej herbacie, ale skąd miałem wziąć je na tym zadupiu, tego nie wiedziałem. Kiedy potknąłem się i wyłożyłem na mokrej trawie, zdecydowałem, że dłużej już nie ustoję. Poczołgałem się do jednego z rosnących przy drodze drzew i usiadłem między jego grubymi korzeniami. Otarłem twarz. Skuliwszy się w mały, roztrzęsiony kłębek, zasnąłem.

Obudziłem się przez pojedyncze promienie chowającego się za horyzontem słońca. Oczy bolały mnie od samego myślenia o świetle dziennym. Otworzyłem je tylko na ułamek sekundy, a miałem wrażenie, jakby wypływały mi białka. Nie mogłem oddychać, miałem kompletnie zatkany nos i wciąż jeszcze się trząsłem. Na szczęście przestało lać.

Dalej szedłem już praktycznie na oślep. Wydawało mi się, że miałem gorączkę, przez co samo utrzymanie się na nogach było nie lada wyczynem. Wciąż towarzyszyło wrażenie, że świat wiruje przede mną jak wielobarwna karuzela, a promyki ze złośliwości muskają moje rozpalone policzki. Najchętniej położyłbym się teraz do ciepłego łóżka i nie wychodził z niego przez tydzień. Gdyby tego było mało, to klatka piersiowa bolała mnie tak, jakby przejechało po niej coś dużego i ciężkiego. Nie było ze mną najlepiej i świetnie zdawałem sobie z tego sprawę. Z czasem jak szedłem mój nos powoli się udrażniał, ale drżałem coraz silniej. Po dziesięciu minutach dreszcze były już nie do zniesienia. Musiałem opierać się o każde napotkane drzewo, by nabrać tchu i pooddychać, bo strasznie szybko się męczyłem i opadałem z sił. Potykałem się o własne stopy, ale podejrzewałem, że jeśli upadnę, to już nie wstanę. Zebrałem się w sobie i mocno postanowiłem, że nie dam się tak łatwo. W głowie obijały mi się różne myśli. Jeśli coś mnie złapało, powinienem leżeć i wygrzewać się pod kołdrą, a tymczasem szlajałem się Bóg wie gdzie nie wiedząc nawet, czy jutro będzie mi dane otworzyć oczy.

Chciało mi się płakać. Nie miałem czasu na użalanie się nad sobą, ale byłem po prostu przerażony i strach ten paraliżował mi kończyny. A co jeśli nie będę miał siły na dojście do Wrocławia? Co jeśli upadnę zanim dotrę do celu? Wtedy, tak jak jeszcze nigdy, chciałem do domu...

Przed sobą zobaczyłem pierwsze budynki wrocławskich ulic. Serce stanęło mi gdzieś na wysokości przełyku. Przyspieszyłem.

Przechodziłem przez kolejne uliczki i naciągałem czapkę na twarz, by nikt nawet nie wpadł na pomysł, że ten mokry, rozgorączkowany, półżywy chłopak, może być tym samym, który dopiero co uciekł policji. Przejrzałem się pobieżnie w jednej z szyb sklepowych. Byłem blady jak prześcieradło, tylko policzki raziły ognistą czerwienią. Jeszcze kawałek, Teddy, dasz sobie radę.

Własnym oczom nie mogłem uwierzyć, kiedy zobaczyłem rynek. Myślałem, że prędzej stracę przytomność, niż na nim stanę. Jeszcze większą ulgę odczułem, kiedy znalazłem przed drzwiami do kamienicy bliźniaków. Oparłem się o ścianę i oddychałem płytko. Zbierałem siły przed wspinaczką na odpowiednie piętro. Obawiałem się, że w środku mogę zastać ich rodziców, ale musiałem pogadać z bliźniakami, po to tu przecież wróciłem.

Stałem pod drzwiami mieszkania i pukałem. Co prawda dość cicho i słabo, ale jednak. Mimo to, nikt nie odpowiadał. Wewnątrz nikogo nie było. Czekałem kilka minut, lecz gdy wciąż nie otrzymywałem odpowiedzi, walnął w drewno otwartą dłonią i zrezygnowany oparłem o nie głowę. Czułem łzy pod powiekami. Nie mogłem już dłużej utrzymać pionu, nogi miałem jak z waty, a zwichnięta kostka pulsowała boleśnie.

– Proszę... – wyjąkałem cicho i przez łzy. – Ania, błagam, otwórz...

Rozmiękłem na dobre. Ostatkiem sił złapałem balustradę schodów. Strych – ostatnia szansa na wytchnienie.

Nie wiem jakim cudem, ale stanąłem przed tabliczką „Zakrzewscy". Ułamki sekundy dzieliły mnie od upadku. Drzwi były otwarte. Wtoczyłem się do środka i stanęło mi serce. Wszystko leżało tak, jak przed moim odejściem, zniknął tylko spinner i książka. Ale co najważniejsze, wśród poduszek leżał Frodo.

Pies podbiegł do mnie, podskoczył i zaczął lizać po rękach i brodzie. Upadłem pod jego ciężarem i zabolało mnie trochę siedzenie, a mimo to śmiałem się jak dziecko.

– Czekałeś na mnie – przytuliłem go najmocniej, jak potrafiłem. – Czekałeś... Nie zapomniałeś o mnie...

Moczyłem łzami jego sierść i ściskałem mocno za szyję. Pachniał może niezbyt ładnie, ale to przecież mój pies, mój Frodo. Tak potwornie mi go brakowało przez ostatnie dni.On z kolei potarł mokry nos o mój rozgrzany policzek i zaskomlił cicho.

– Wiem, piesku, wiem – wyszeptałem. On wiedział, że źle się czuję, zawsze to wyczuwał.

Pomógł mi się podnieść i poprowadził ku poduszkom. Tam mogłem się położyć. Pies obwąchiwał mnie czujnie i skomlił coraz głośniej.

– Tęskniłem – szepnąłem. Wyciągnąłem ku niemu trzęsącą się dłoń. Drżała potwornie. – Ufam ci, Frodo, więc musisz coś dla mnie zrobić. Ja nie mam już siły, proszę cię, idź po pomoc, piesku. Wiem, że dasz radę.

Trącił nosem moje palce i na moment przymknął oczy.

– Dobry piesek... – wydusiłem i oparłem się o poduszkę.

Wybiegł ze strychu. Zostałem sam. Zasnąłem.

*

Trzymamy kciuki za piecha.

Zabawka [THE END]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz