W ich małej społeczności spędziłem tydzień. Ale po kolei.
Dziadek i trójka jego przyjaciół byli bezdomnymi, którzy zamieszkiwali opuszczony parking podziemny daleko poza miasteczkiem. Już pierwszego dnia doznałem lekkiego szoku, ponieważ nie sądziłem, że ludzie, którzy sami mają tak niewiele, potrafią się tym podzielić z obcym przybyszem. Po tej krótkiej rozmowie, którą przebyliśmy po obmywaniu moich dłoni i kolan, Dziadek zaprowadził mnie na kanapę, gdzie siedzieli pozostali.
– Na pewno wam nie przeszkadzam? – pytałem.
– Ależ skąd – odparł pewnie. – Jesteś właściwie jednym z nas. Wszyscy tu nie mamy domu, ale nie daliśmy za wygraną – mrugnął do mnie porozumiewawczo.
Przeszliśmy do drugiej części parkingu. Uniosłem dłoń, kiedy zebrani zauważyli moją obecność.
– Dzień dobry – przywitałem się nieśmiało. Frodo został w tyle i panicznie bał się podejść bliżej.
– Cześć – każdy po kolei podał mi rękę, krótko się witając.
Pierwsze, co przykuło moją uwagę, to ich otwartość. Nie pytali kim jestem, skąd się wziąłem, ani co tu robię. Przyprowadził mnie Dziadek, więc najwyraźniej dostałem od nich jakiś kredyt zaufania. Wskazali mi, bym usiadł na wielkiej, miękkiej poduszce, w której tkwiła dziura, a z niej sypały się małe, białe, styropianowe kulki. Najpierw patrzyłem na obcych bardzo niepewnie i bałem się otworzyć ust, aż Dziadek nie zaczął opowiadać, jak mnie spotkał. Słuchałem uważnie i nie wiem sam jak to się stało, ale przyznałem się im otwarcie, że uciekłem z domu. Wysłuchali mnie. Na razie zostawiłem szczegóły o ojcu. Dziadek wyjaśnił mi, że przyprowadził mnie do ich kryjówki, bo z daleka poznał, że nie wyglądam jak większość dzieciaków w moim wieku. Rację miał, przypominałem raczej tułacza, czy podróżnika. Przyznał nawet, że poważnie martwił się o moje zdrowie, bo głos miałem wątły i cichy przez całą, naszą rozmowę. Pozostała trójka kiwała głowami ze zrozumieniem.
Rozejrzałem się po ich małym zakątku. Wydzielone kartonami ściany zapewne nie spełniały swojej roli zimą, ale na lato były jak znalazł. Kolorowe, stare dywaniki przykrywały szarą, betonową podłogę, tworząc ciekawy wzór. Kanapa zielona, z wyraźnymi zadrapaniami i dziurami. Wiedziałem, ze znaleźli ją na śmietniku.
A było ich trzech.
Pierwszy przedstawił mi się Don, który od razu wzbudził moją sympatię. Miał może czterdzieści lat, lekko srebrzysty zarost i ciemną, opaloną karnację. Rzeczą, która dodawała mu tajemniczości i charakteru, była blizna przechodząca przez policzek tuż pod okiem. Nie wspominał o niej w swojej historii, a historię miał niezłą. Opowiadał, że miał własną firmę, mieszkał samotnie, zarabiał krocie... Aż w końcu jakże zaufany wspólnik wykiwał go i ogołocił do zera. Brutalne, acz prawdziwe.
Drugi – Zorro – miał osiemnaście lat, czyli był niewiele starszy ode mnie. On z kolei, tak jak ja, uciekł. Różnica polegała na tym, że jego nie bił ojciec. Nie miał ojca, nie miał nawet matki, czy ciotki, a uciekł z bidula, kiedy miał szesnaście lat i przykolegował się do bezdomnych. Ostatecznie stał się jednym z nich.
Ostatnia została trzydziestoletnia Mi i to ona wydała mi się najmilszą z całego towarzystwa. Tak jak ja, nie chciała opowiadać swojej historii, jedyne, o czym wspomniała, to wypadek samochodowy. Poczułem, że w pewnym sensie mamy ze sobą wiele wspólnego, a poza tym bardzo przypominała mi mamę – jedyną osobę, za którą tak potwornie tęskniłem. Tak jak ona, miała rude włosy (jej były odrobinę krótsze), a poza tym w uśmiechu, który prezentowała, zauważyłem matczyną miłość i ciepło. Jestem pewny, że nie pomyliłem się w ocenie jej usposobienia. Ona pierwsza zauważyła, że ledwo mam jeszcze otwarte oczy i że ziewam co kilka sekund.
CZYTASZ
Zabawka [THE END]
Teen FictionNazywam się Teddy Dobrowolski. Nie Tadeusz, nawet nie próbuj tak do mnie mówić. Na ogół jestem spokojnym dzieciakiem nieustannie bawiącym się fidget spinnerem, noszącym tę samą, starą czapkę z daszkiem i szkicującym wszystko, wszystkich i wszędzie...