Hobbit

571 116 54
                                    

– Spokojnie piesku, spokojnie...

Stałem na wprost czarnego wilczura, który warczał wściekle i niesamowicie jeżyła się sierść na jego karku. Sparaliżował mnie strach i kompletnie spanikowałem. Do mojego umysłu napływało wiele impulsów, ale nie mogłem zrobić nic. Byłem przerażony.

Futro zwierzaka błyskało złowieszczo, kiedy zbliżał się wolno w moim kierunku. Może mi się przywidziało, ale byłem prawie pewien, że z pyska wypływała mu piana. Oddalałem się w stronę ściany bardzo, ale to bardzo wolno, aż w końcu skończyło mi się miejsce. Szybko się rozejrzałem i znalazłem dla siebie tylko jedną szansę na ocalenie – ucieczkę.

Rzuciłem się w stronę wyjścia zostawiając wszystko, co miałem ze sobą. Pędziłem jak oszalały, najpierw przez wąskie drzwi szopy, a później szosą wzdłuż pola zbóż. Najpierw chciałem schować się między łanami, ale kto wie, co się tam kryło. Prawdę mówiąc miałem nadzieję, że pies okaże się leniem i nie zdecyduje się na pogoń. Niestety byłem w błędzie.

Biegłem ile sił w zmęczonych nogach i potykałem się o sznurowadła tenisówek. Obróciłem się na ułamek sekundy, by zobaczyć wilczura pędzącego w moją stronę z wywalonym jęzorem. Zacząłem odmawiać zdrowaśki, bo naprawdę nie widziałem dla siebie żadnej nadziei. Jeszcze kilka sekund i będzie po mnie, wiedziałem to.

Nie pomyliłem się. Byłem zbyt wyczerpany, by biec wystarczająco długo. Zacząłem dyszeć coraz głośniej a pies niebezpiecznie zbliżał się z każdą sekundą. Nie miałem więcej siły.

I wtedy potknąłem się, po czym wyłożyłem jak długi. Rękami i kolanami zaryłem o beton i jęknąłem głośno. Już po mnie – powtarzałem sobie w myślach. Spróbowałem się podnieść, ale za bardzo szczypały mnie wierzchy dłoni. Nagle poczułem na sobie ciężar. Psisko dopadło mnie w najgorszym z możliwych momentów – kiedy leżałem bezbronny na ziemi.

– Zostaw, proszę! – krzyknąłem rozpaczliwie, ale niezbyt głośno.

Czekałem aż wilczur wgryzie mi się w kark, tryśnie krew i umrę w męczarniach. Bydle było tak wielkie, że spokojnie mogło mnie zagryźć na śmierć.

Lecz tego nie zrobiło.

Pies siedział na mnie, dyszał zaciekle i wąchał każdy najmniejszy skrawek mojego ciała. Kiedy wsadził mi swój mokry nos między nogi, z całej siły szarpnąłem, by go zrzucić.

– Nochal przy sobie – warknąłem. – I złaź ze mnie, cholero!

O dziwo, kundel posłuchał i oswobodził mnie ze swojego kilkunastu kilogramowego ciężaru. Podniosłem się na klęczki i wytarłem krwawiące dłonie o spodnie. Strasznie bolało.

– Widzisz, co zrobiłeś? – mruknąłem i pokazałem mu dłonie. Nie bałem się go już aż tak i wydał mi się mniej straszny, niż przed chwilą. Mimo wszystko wciąż odczuwałem niepokój na myśl o jego gigantycznej szczęce.

Wilczur nachylił się i wilgotnym nosem zaczął obwąchiwać mi dłonie. Uniosłem brew w geście zdziwienia, które dodatkowo nasiliło się, kiedy tamten zaczął lizać czubki moich palców.

– Co ty...

Chciałem zaprotestować, ale bałem się, że kiedy zabronię mu robić tego, na co ma ochotę, znów zachce zaatakować. Siedziałem więc i czekałem aż skończy obmywanie ran.

Wstałem i wytarłem wilgotne ręce o koszulkę. Kolana potwornie piekły i prawie nie mogłem chodzić. Strasznie kulałem. Spojrzałem niepewnie na psa, który gapił się na mnie swoim wielkim, czarnym, przechylonym na lewo łbem i świdrował mnie ogromnymi, błękitnymi ślepiami.

Zabawka [THE END]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz