Usta Bena wygięły się w ledwo dostrzegalnym uśmieszku, zanim zaatakował. Udało mi się zejść mu z drogi – ledwo co – ale w pośpiesznej ucieczce potknęłam się o róg dywanu.
Upadłam całym ciężarem ciała i walnęłam skronią o małą toaletkę. Zobaczyłam gwiazdy, podłoga zaczęła pływać jak pijany statek, a pokój wirować.
Próbowałam się przetoczyć na bok, ale ciężar na mojej klatce piersiowej nie pozwalał na żaden ruch.
– Jesteś taka sama, jak inne – powiedział Ben, chichocząc. – Piękna, śmiercionośna i cała zrobiona z bąbelków. – Nachylił się, odsunął kosmyk moich włosów tak, żeby mógł szeptać prosto do ucha. – Mam cię, bąbelkowa dziewczyno. Już nie będziesz mi wlewać zupy do głowy! – Ben, proszę... – Pokój wciąż wirował, jednak pojaśniało mi w oczach, wzięłam głęboki oddech i próbowałam go zepchnąć. Niestety, bez rezultatu. Jak na takiego chudzielca był cholernie ciężki. – Jesteś chory. Przecież ty nie robisz ludziom krzywdy. Z drugiej strony, Lu pewnie miałaby inne zdanie.
– To samoobrona – rzucił. Już nie był z siebie zadowolony, teraz wstąpiło w niego coś ciemnego i pozbawionego rozsądku. – Jak cię wymażę, już nie będziesz mi mogła robić krzywdy.
– Wymażesz?
Wtedy zrozumiałam – chciał mi usunąć wspomnienia.
I szczerze? Wywaliło mi bezpieczniki...
Kopałam i wiłam się, uderzając gdzie popadnie. Chciałam złapać go za włosy, za skórę, za cokolwiek, co pomogłoby mi go z siebie zepchnąć, ale trzymał mnie w taki sposób, że nie mogłam uzyskać żadnej przewagi. Zawsze wzdrygałam się na myśl o wysyłaniu SOS, ale byłam na tyle rozsądna, by wiedzieć, kiedy potrzebuję pomocy. Zrobiłam więc jedyną rzecz, którą potrafią zrobić głupawe hollywoodzkie gwiazdki filmowe – zawołałam na pomoc dużego, silnego mężczyznę.
– Kale! – wrzeszczałam raz po raz, ale nie przychodził. Oczywiście, że nie. Przecież go odesłałam. Zapewniłam go, że nie ma się czym martwić.
Poczułam dłonie Bena, które jak imadło zacisnęły się wokół mojej głowy. Opuszki palców przedzierały się przez włosy, żeby dotrzeć do skóry czaszki. Sam nacisk tych dłoni wystarczył, żebym zaczęła wrzeszczeć. Wydałam z siebie wycie, które pewnie za chwilę rozsypałoby szyby w drobny mak, gdybym nie usłyszała innego głosu. – Co, do cholery...? Dez! – To Alex.
Z trudem łapałam powietrze. Z każdą sekundą, kiedy ręce Bena dotykały mojej głowy, ciśnienie rosło, a ja już chciałam prosić, żeby śmierć nadeszła szybko. Sceny – wspomnienia – powstawały jak burza piaskowa w zakamarkach mojej głowy. Przypominałam sobie tatę wrzeszczącego, że przychodzę do domu po wyznaczonej godzinie, złe stopnie z angielskiego w ósmej klasie, dziesięć minut w niebiosach ze Steve'em Granderem na moim pierwszym przyjęciu w akademiku – wszystkie eksplodowały. Pękały jedno po drugim, zabierając resztki powietrza, które miałam w płucach – znikając na zawsze.
Coś nade mną się poruszyło i nagle mogłam oddychać. Mnóstwo, mnóstwo wspaniałego powietrza. Rzuciłam się na bok, kaszląc i zobaczyłam kątem oka, jak Alex podnosi Bena z podłogi i rzuca go na łóżko.
– Co tu się, do diabła, stało? – Alex pomagał mi się pozbierać.
Oczywiście uważał, kiedy mówiłam, że Ben bardziej potrzebuje leku niż ja.
– Ciężkie objawy Supremacji. Lu... – Kiedy nie odpowiadał, popatrzyłam za jego wzrokiem na łóżko. Ben siedział blady jak ściana i patrzył na Lu. Jego usta się poruszały, ale nie wydawał z siebie żadnego dźwięku.