Nie wydusiłam z siebie ani słowa od chwili, kiedy Kale zaciągnął mnie do samochodu. Na tyłach domu roiło się od agentów, ale Kale, któremu musiało się na chwilę coś rozjaśnić w głowie, przedzierał się przez nich z łatwością kogoś, kto całe życie ćwiczył sztuki walki. Teraz, kiedy po obu stronach auta przesuwały się zmieszane barwy zieleni i brązu drzew, a ja naciskałam coraz mocniej na pedał gazu, przez głowę przesuwały mi się najważniejsze wydarzenia z życia. Pierwsza rzecz, jaką skopiowałam – głupia lalka Barbie w sklepie z zabawkami, w którym byłam z Brandtem i wujem Markiem. Dzień, gdy Brandt i ja wypaliliśmy swojego pierwszego i ostatniego papierosa. Moment, w którym ojciec powiedział mi, że Brandt został zabity. Dzień, w którym po raz pierwszy zobaczyłam mamę. Chwila, w której Sheltie wyznał, że jest Brandtem. I Kale. Tysiące zatrzymanych jak na stopklatkach chwil z Kale'em. W międzyczasie też coś było – Alex, sceny z imprez, wakacje z przyjaciółmi...
To mi jednak nie wystarczało.
Kiedy Able mnie zatruł, byłam śmiertelnie przerażona, że umieram. A jednak coś podpowiadało mi, że jest sposób, żeby z tego wybrnąć. Niezależnie od tego, jak byłam przybita i jak beznadziejna wydawała się cała sytuacja, w głębi duszy wierzyłam, że mi się uda. I udało się. Dostałam antidotum i przeżyłam aż do dzisiaj. Teraz jednak było inaczej. Po raz pierwszy w życiu naprawdę czułam, że nie ma nadziei.
– Przykro mi – powiedział Kale, kiedy przekraczaliśmy granicę miasta i jechaliśmy w kierunku Bena. Raz po raz spoglądał na mnie, ale przez całą drogę milczał. – Przykro mi – powtórzył.
– Naprawdę? – Chciałam to pominąć milczeniem, ale słowa same wymknęły mi się z gardła. Kiedy podjechaliśmy pod światła, przekręciłam się w fotelu, nacisnęłam mocno hamulec i zatrzymałam auto. – A dlaczego ci właściwie przykro? – Odpięłam pas i z rozmachem otworzyłam drzwi samochodu.
Było późno – lub wcześnie, w zależności od tego, jak na to spojrzeć. Droga była pusta, a wystawy sklepów, ciągnące się wzdłuż ulicy, ciemne. Świat wymykał mi się z rąk. Mało mnie obchodziły dobre maniery i sympatyczna gadka. Fakt, że silnik wciąż pracował, albo że stałam na środku drogi w obcym mieście, niemal blokując skrzyżowanie, nie miał znaczenia. Kale też wysiadł i stał z drugiej strony samochodu
– Przykro ci, bo migdaliłeś się z moją siostrą? Bo kilka razy groziłeś, że mnie zabijesz?
Może ci przykro dlatego, że w zasadzie mnie porwałeś?
Słyszałam własny głos i wiedziałam, że jestem na skraju załamania nerwowego. Z jednej strony mnie to przerażało, a z drugiej – jakoś dziwacznie pocieszało. Każdy dzień bez Kale'a był jak rak zżerający moją duszę. Miesiącami czułam taki nacisk, że wydawało mi się, że ta presja mnie zadławi, ale jakoś się trzymałam. Teraz jednak coś przeważyło szalę.
– A może – mówiłam dalej, obchodząc samochód, żeby stanąć na wprost niego – może przykro ci, że mnie nie pamiętasz? Może ci przykro, bo jesteś za słaby, żeby przyznać, co do mnie czujesz, nawet jeżeli tych uczuć nie rozumiesz? Może ci przykro, bo widzisz przed sobą biedną, spragnioną miłości dziewczynę, która trzyma się ciebie jak rzep psiego ogona, mając nadzieję, że najważniejsza osoba w jej życiu wróci. I że ta dziewczyna właśnie szykuje się na śmierć. – Przywaliłam sobie otwartą dłonią w głowę i z całej siły tupnęłam nogą. – No właśnie! Przykro ci, bo dopiero co skazałeś mnie na śmierć? Tak ma być? Bo właśnie to się stało, kiedy wyciągnąłeś mnie z tego domu bez Penny Mills. Teraz na nic się nie przydam. Jestem martwa.
Ona jest martwa. Ashley jest martwa. Nie żyje tylu niewinnych ludzi. Z tego powodu ci przykro? Kale czekał. Stał cierpliwie, podczas gdy ja szalałam pośrodku drogi i wrzeszczałam jak opętana. Światła już kilka razy zmieniły kolor, ale inne samochody nie nadjeżdżały. Kiedy skończyłam, oddech miałam krótki, a serce waliło mi jak głośnik basowy w starym jeepie Brandta. Kale odepchnął się od samochodu i stanął na wprost mnie. Przygwoździł mnie do tylnych drzwi i nisko się pochylił.