Listopad tego roku okazał się wyjątkowo chłodny niż zazwyczaj, a zwyczajowa dla jesieni plucha przyszła zaraz po Wszystkich Świętych. Czas nie sprzyjał już spędzaniu długich godzin na dworze już z powodu samego deszczu, który lał się z nieba momentami nieprzerwaną strugą, doprowadzając niektórych uczniów do szału. Niskie ciśnienie barometryczne odczuwalne było przez wszystkich, począwszy od niewyróżniających się z tłumu uczniów, przez szkolny personel, po nauczycieli z dyrektorem Serafiną Czartowską na czele. Wystarczyło wejść do losowej klasy, by ujrzeć uczniów, w potarganych włosach, ze śniętymi lekko wyrazami twarzy, patrzącymi w tablicę nieobecnym momentami wzrokiem.
Johannes ze wszystkich sił starał się nie pacnąć twarzą o ławkę szkolną, przykładając policzek do arkusza testowego, jaki zostawił im ksiądz katecheta. Przed nim leżała kieszonkowa Biblia, zawierająca jedynie Dzieje, Listy, Ewangelie i Apokalipsę. Obok niej walały się dwie kartki, zawierające najważniejsze - zdaniem nauczyciela religii - informacje na temat Pisma Świętego, w praktyce będące czterema stronami rzeczy, których nikt by nie zapamiętał, a z których tylko jedną dziesiątą podano w pytaniach testowych, co było samo w sobie już w ogóle nielogicznym rozwiązaniem. Musiał przyjąć rzeczywistość taką, jaką była i co najwyżej próbować coś naskrobać na kartce.
Ksiądz Amalryk Brombrowski, czy też Księżunio, jak go kiedyś niechcący określił Sebastian na lekcji, patrzył na klasę zza biurka. Jego pucułowata twarz nie wyrażała żadnych emocji, można było wręcz określić ją mianem fizys zagorzałego, kontrolującego sytuację pokerzysty. Z ulgą ominął chudą jak patyk, zgarbioną niczym modliszka postać Fausta. Dziękował Bogu za pomysł zrobienia uczniom sprawdzianu z wiedzy religijnej, bowiem za każdym razem, gdy widział w powietrzu pająkowatą rękę chłopaka, jęczał w duchu: Tylko nie on. Wszyscy - tylko nie on!, bowiem za każdym razem, gdy ćwierć-Niemiec zabierał głos, zawsze było to coś, o czym duchowny albo nie wiedział, albo nie zgadzało się z oficjalną doktryną Kościoła Rzymskokatolickiego, w skrócie krk. Wolał nie sprawdzać, ile ten młodzieniec naprawdę wie o kwestiach duchowych, bowiem obawiał się, iż mógłby się załamać, a w konsekwencji złożyć podanie o odwołanie ze stanu kapłańskiego lub też wnioskować o to, by przenieść się do innej placówki oświatowej.
Po chwili dostrzegł dziewczęcą dłoń Haliny Kundzickiej.
- Proszę księdza, jak się nazywało to miejsce, w którym Jezus został skazany na śmierć przez Piłata? - zapytała.
- Li... Lich... Licho... Litwo... Lith... Litho... Li... Li... Lithostro... Lithostrotos - odparł kapłan, zaś język plątał mu się niemożliwie, nim wymówił poprawnie nazwę. - W sensie Gabbata - stwierdził, chcąc zatuszować swoją pomyłkę. Przed śmiechem klasy uratował go dzwonek, obwieszczający koniec lekcji. Uczniowie przesuwali się obok biurka i oddawali sprawdziany w tempie żółwia, a gdy ostatni z nich zniknął za drzwiami, ksiądz poprawił koloratkę, po czym odetchnął z ulgą. Panie Boże, dzięki Ci, że to już moja przedostatnia lekcja, jęknął w duchu.
Licealiści tymczasem szli spokojnie po schodach, zaś ich twarzy nie pokrywał już osowiały wyraz, wręcz przeciwnie, zaistniała pomyłka zdawała się ich bawić.
- Kurczę, szkoda, że nie ugryzł się w język. Ale przejęzyczenie Księżunia to już jednak coś - stwierdził z szyderczym uśmieszkiem Johannes.
- Daj mu spokój, doktorku - machnął ręką Zdzisiek. - Nie ma co, widzisz, że się stara ten nasz katecheta.
- Taaa, ale inaczej śpiewałeś tydzień temu - wyszczerzył się Faust.
- Hola hola, panowie, po co te opryskliwości? - uniósł w pojednawczym geście obie ręce Czesiek, widząc, iż zaraz obaj chłopcy mogą zacząć się bić przed klasą od języka polskiego. - Jak chcecie sobie kulturalnie dać po mordzie, to najlepiej po lekcjach, za garażami, po paru głębszych - mrugnął porozumiewawczo, co natychmiast rozluźniło atmosferę.
- Chłopaki, co powiecie na coś na przepłukanie gardła? - usłyszeli głos Łukasza Feliksiewicza, wyglądającego podobnie do Ameryki z Hetalii za sprawą blond włosów i brązowej kurtki lotniczej. Wkrótce chłopak wyjął z plecaka litrową butelkę High5! firmy Sałata Sisters, w skrócie SS.
- Nosz do licha, sami swoi! - roześmiał się Zdzisiek.
- Wookie, polej! - poprosił Czesiek.
- Przepijam do was, koledzy! - po czym blondyn podał Czesławowi, który następnie przekazał Kapciuchowi, który posłał butelkę gazowanego napitku do Fausta, który zwrócił ją właścicielowi.
- Dobra, dzisiaj będę straszny. Opowiem suchara! - zaproponował rudy.
- Dajesz! - poprosili chłopcy.
- No więc jedna kobieta wyszła za mąż i miała 7 dzieci. Niestety, jej mąż umarł. Po roku jednak wzięła ślub z kolejnym i miała z nim 14 dzieci. Lecz drugi również odszedł, a jego żona zaraz po nim. Na pogrzebie ksiądz...
- Idzie! - zawołał Łukasz i wraz z chłopakami zaczęli się śmiać z takiego zbiegu okoliczności. Poczekali, aż odejdzie, po czym rudy pociągnął dowcip dalej, czerwony niczym dojrzały burak:
- Na pogrzebie ksiądz spojrzał w niebo i powiedział: "Znowu są razem". Jeden z żałobników mu na to: "Ma ojciec na myśli jej pierwszego czy drugiego męża?". A kapłan: "Miałem na myśli jej nogi".
- Nie! - roześmiał się Faust. - Kapciuch, rudzielcu jeden, to było złe!
- To było genialne! - śmiał się Czesław.
- I nasz Księżunio, który pojawił się akurat w idealnym momencie! - wył Feliksiewicz, ocierając łzy śmiechu.
Wkrótce jednak zadzwonił dzwonek. Weszli do klasy pani Pauliny Sępopolskiej. Po rutynowym sprawdzaniu obecności rozległ się zwyczajowy szmer rozmów. Wkrótce dało się słyszeć głos Wiktora.
- Marchewka!
Krysia i Gabrysia natychmiast zaczęły chichotać.
- A gdzie ogórki dla Rysi? - zapytała Krystyna, zanim została uderzona przez Gabrielę.
- Dziwna sprawa, wszystkie mi znikły z warzywniaka. Zwinęłaś mi je pewnie po cichu, podobnie jak marchewki, co?
- A skądże, ja nie dla siebie te marchewki! - zaperzyła się Krysia, falując wydatnym biustem.
- Ta, jasne, a kto prosił mój prysznic w zeszłego Sylwka, żeby przestał płakać? - żachnął się Wiktor.
- To nie ja, to Gabi! - zaprzeczyła dziewczyna. - Poza tym, wolę pory od marchewek! I oprócz nich jeszcze kiełbasę!
- A jaką? Krakowską? Grillową? Podwawelską? Wileńską? - indagował chłopak, zaciekawiony preferencjami koleżanki.
- Polską! - odparła z godnością.
- Toć mów mu, że wolisz jego - usiłowała podpuścić Jeżycką Gabrysia.
- Przecież ja nie mam wędzarni koło... - zaczął i nie skończył, bo w tej samej chwili dotarła do niego perwersyjna aluzja jego koleżanek. - Głodnemu chleb na myśli! - prychnął.
- Głodny głodnemu wypomina! - żachnęły się dziewczyny.
CZYTASZ
Szkolna komedia
HumorOpowieść, która zabija... śmiechem! Czyli jak zabawna czasami potrafi być szkolna rzeczywistość. Uwaga! Zanim zaczniesz czytać, skonsultuj się z lekarzem lub farmaceutą, gdyż czytane opowiadanie może grozić wybuchami śmiechu. Odradza się czytania w...