Kapciuch ledwo mógł utrzymać pozycję pionową. Ostatnia nocka dała mu trochę w kość. Zakuwanie na tak zwany Okropecznie Wymyślny Test Myślowy (czyli w skrócie OWTM) sprawiło niejako, iż ledwo mógł się utrzymać na nogach, a jeśli już chodził, to pokonywał niewielkie odległości, obijając się ze swoją rudą czupryną o kolejnych kolegów i koleżanki ze szkoły. Raz nawet przypadkowo wpadł w objęcia ciała pedagogicznego pana Wiktora Tesli. Chłopak rykoszetował wprost na wiotkiego jak trzcina Johannesa, który wleciał na Cześka, który spadł wprost na Karolinę (lądując jeszcze nosem w pewne miejsce i przyprawiając ją o rumieńce), która wpadła na Łukasza, który spadł na podłogę.
- Żdzichu! Szo ty brałeś czy laeś?! - zapytał Czesław, zanim zobaczył, gdzie to grzeje nosek. Po chwili przeniósł wzrok na twarz albinoski, czerwoną jak piwonia. Wyrażała ona zakłopotanie, zaś z ust wydobyło się westchnienie, nie wskazujące z ubrania na zażenowanie, lecz na coś, co można by uznać za przyjemność. Chłopak wykonał imponujący wyskok w górę, zaś z obu dziurek poszła mu krew. Kapcichowski, porządnie obity, złapał się za głowę, wstał, postąpił parę chybotliwych kroków, następnie oparł się o ścianę, w czasie gdy jego nogi rozjeżdżały się jak diabli wiedzą co. Zdawało się, że gdzieś niedaleko ktoś wygrywa nieśmiertelny hit Kaomy "Lambada". Po chwili chłopak odepchnął się od ściany i na szeroko rozstawionych kończynach dolnych przeszedł się kolejne parę kroczków, walcząc z grawitacją.
- Chyba przerżnie bój z przyciąganiem ziemskim - szepnął pozbierany Faust do Cześka.
- Już przerżnął - wzniósł oczy do sufitu Worobiow, przyciskając do nozdrzy chusteczkę. Miał rację, zmęczony całonocną nauką Zdzisław rozpłaszczył się na podłodze, wypinając przy okazji miejsce, gdzie plecy tracą swoją szlachetną prostą postawę, do góry.
- No i sso się hapicie?! - burknął chłopak, pozostając w swoim położeniu. - Nie wihieliśsie leżąsego szłowieka?!
- Co cię tak wymęczyło? - zapytała Karolina, przykucując obok chłopaka i przewracając go na bok.
- Przecież mamy dzisiaj OWTM, zapomniałaś? - uniósł ironicznie brew rudzielec, z lotu ptaka przypominający ubranego człowieka witruwiańskiego.
- Choć, młody - wyciągnął rękę pan Tesla. - Usiądziesz i dojdziesz w końcu. Tylko bez aluzji - mrugnął łobuzersko mężczyzna.
- Ależ panie psorze, o co na pan posądza? - udał oburzenie Łukasz.
- Wiesz, chłopakom tylko jedno w głowie - uśmiechnął się profesor.
- Na przykład co, niech pan powie? - zaciekawiła się Karolina.
- Na przykład nieusankcjonowany przez prawo wśród ludzi poniżej piętnastego roku życia, biologiczny popęd do przedstawicieli płci przeciwnej, niosący ze sobą rozkosz, czasem też i alimenty - odparł rozwlekle nauczyciel. - Albo krócej mówiąc, seks.
Feliksiewicz zburaczył się, co zresztą zrobili również tamujący krwotok Czesław i niedawno będąca ofiarą owej rozkoszy Karolina.
- Ł... ŁAZIENKA! - zawołała dziewczyna, po czym pognała w kierunku wspomnianego przez siebie pomieszczenia. Mężczyźni odprowadzili ją wzrokiem.
- A jej co? - zapytał blondyn.
- Pewnie nie tylko chłopcy mają brudne myśli - wzruszył ramionami nauczyciel, sadzając Kapciucha.
- No co też pan nie powie? - uniósł ironicznie brwi Faust.
- Co powiem, to powiem, ale powiem - uśmiechnął się enigmatycznie belfer, poprawiając okulary.
- Czy pan coś sugeruje? - próbował podpytać Łukasz z wyczuwalną filuternością w głosie.
Nagle wszystko ucichło. Dało się słyszeć ryk, jakieś nawoływanie w nieznanym języku i wreszcie widoczne było, jak przez korytarz przebiega podskakujący wielbłąd, a siedzący na nim Arab pokrzykiwał na niego, wpatrując się w niego jak w jakieś indywiduum. Wielbłąd tymczasem nie przerwał ryczenia i beztroskiego hasania. Co ciekawe, w portkach mężczyzny były - ciężko co prawda - zauważalne dwie dziury, jedna większa od drugiej. Strach było pomyśleć, co tam się znajduje.
- Co tu się wyprawia? - zapytał Łukasz.
- Nie wiem, pewnie jakiś Ahmed zbłądził z drogi na Medynę do Polski - machnął ręką Zdzisław. - Ciekawe, kto będzie...
Nie skończył. Wkrótce dało się słyszeć szybkie dźwięczenie ostróg i na środek korytarza, pod samiuśkie okno, wgalopował pewien troszeczkę zawiany mężczyzna. Miał on czarne włosy z granatowym połyskiem, gładko ogoloną twarz Rosjanina, ponure wejrzenie szaro-fioletowych oczu, zacięte usta, carski mundur, ogólnie wyglądał jakby nie był z tej epoki. Nie to jednak było najdziwniejsze. Między nogami miał on siodło. Tak, samo siodło, bez wierzchowca. Rusek spojrzał pod siebie, jakby konstatując, że coś jest nie tak.
- Job twoju mać, Rżewskij! A kuń dzje?! Takaja twoju mać, ubljudoku! Sobaki vero! Osel! Sobaka, syn pijanyj! Vy navoz! - inwektywy, które Rżewski wymyślał na swój temat padały długą litanią. Gdy mężczyzna skończył się już zmwymyślać od ostatnich, pogalopował tam, skąd przygalopował.
- A ten Rusek co? - zdziwili się chłopcy.
- Porucznik Dymitr Rżewski. Najwyraźniej trafił w nie swoją epokę - pokręcił głową profesor Tesla. - Opój i utracjusz, huzar, pies na baby i hazardzista, kochanek Nataszy Rostownej, bezskutecznie usiłującej go wychować na praworządnego obywatela.
- Aha - skomentował Faust.
- Pewnie po alkoholu się przeniósł do naszych czasów - wzruszył ramionami Czesiek.
- Niby jak? - uniósł brew ćwierć-Niemiec.
- Normalnie, pewnie z kumplem dali za mocno w palnik ostatnio i telegaciował się wprost do XXI wieku - odparł Worobiow.
CZYTASZ
Szkolna komedia
HumorOpowieść, która zabija... śmiechem! Czyli jak zabawna czasami potrafi być szkolna rzeczywistość. Uwaga! Zanim zaczniesz czytać, skonsultuj się z lekarzem lub farmaceutą, gdyż czytane opowiadanie może grozić wybuchami śmiechu. Odradza się czytania w...