Kryzys

2.4K 99 6
                                    

Minął mój pierwszy miesiąc w bazie. Każdy dzień był inny i nigdy nie było pewne co się wydarzy jutro. Każdy dzień przynosił mi nowe wyzwania. Walczyłam głównie ze strachem, który z dnia a dzień coraz bardziej we mnie narastał. Do tego wszystkiego dochodziło coraz większe zmęczenie. Pracy było mnóstwo, a w wolnych chwilach nie potrafiłam się wyluzować i odpocząć. Na domiar złego był ośrodek lata tutaj i było piekielnie gorąco, a każde przejście ze strefy mieszkalnej do szpitalnej, czy na stołówkę , bądź w jakiekolwiek inne miejsce w bazie wiązało się z zakładaniem kamizelki i hełmu. Kamizelka nie dość, że sporo ważyła i nieco ciążyła na ramionach, to dodatkowo zapewniała ekstra izolację termiczną. Aż było czuć, jak pot spływał po plecach, a nawet po tyłku. Na szczęście dziewięćdziesiąt procent czasu spędzałam w strefie szpitalnej, bądź mieszkalnej i nie musiałam chodzić w kamizelce.

Niestety praca w szpitalu też była o wiele cięższa, niż na poprzedniej mojej misji. Tutaj średnio raz-dwa razy w tygodniu przyjeżdżał przypadek ciężki. Mówiąc to mam na myśli żołnierza w stanie zagrażającym życiu, żołnierza po postrzale, bądź jakimkolwiek wybuchu. Czy to miny pułapki, czy wystrzale z granatnika, czy po bombardowaniu naszej bazy z moździerza. Niezależnie od rodzaju ataku, stan trafiających do nas żołnierzy przeważnie był poważny i wymagał natychmiastowej operacji. Tak więc, w najlepszym wypadku operowałam raz na tydzień. Gorsze scenariusze mówiły o trzech, czterech operacjach tygodniowo. To bardzo duża ilość rannych. Na szczęście te gorsze scenariusze były o wiele rzadsze. Średnio jedna, dwie operacje tygodniowo idealnie opisywały sytuację w bazie. Oczywiście poza tą najpilniejszą pomocą pozostawała opieka nad żołnierzami przebywającymi w szpitalu i wracającymi do zdrowia, oraz pomoc tym z bardziej codziennymi przypadkami jak otarcia, odparzenia, zapalenie ucha, czy inne tego typu dolegliwości. Pracy było mnóstwo i tak naprawdę czasu wolnego niewiele, bo lekarzy w bazie było jak na lekarstwo.

Do tego wszystkiego dochodziły alarmy. Sygnał IComi rozbrzmiewał w najlepszych przypadkach dwa razy dziennie i to niezależnie od pory dnia. Rebelianci atakowali tak samo w dzień, jak i w nocy. Męczyło to bardzo, nie tyle fizycznie, co psychicznie. Przez to nie dało się zapomnieć, że ciągle jesteśmy w strefie niebezpiecznej i w każdej chwili możemy zginąć, pomimo, że teoretycznie jesteśmy w bazie i powinniśmy być bezpieczni. Przebywając na terenie szpitalnym, nie musiałam biegać za każdym razem do schronu. Co było logiczne, bo na przykład operując ciężko byłoby zostawić pacjenta i biec do schronu. Ale nie tylko dlatego na obszarze szpitalnym nie obowiązywała taka zasada. Również dlatego, że był on uznany za najbezpieczniejszy w bazie no i pacjenci nie byli w stanie udać się do schronu, a przynajmniej ich większość. Więc wszyscy zostaliśmy tam gdzie byliśmy, dalej wykonując swoją pracę. Jednak słysząc sygnał IComi, zawsze każdy zamierał w bezruchu i nasłuchiwał ze wstrzymanym oddechem i ogromnym niepokojem, czy przypadkiem nie jest to nasz ostatni oddech.

Natomiast mając wolny czas i przebywając w strefie mieszkalnej, zazwyczaj próbowałam się wyspać. W tej sytuacji słowo “próbowałam” pasowało idealnie, ponieważ praktycznie za każdym razem budził mnie alarm, a będąc tutaj już musiałam udać się do schronu. Do porannych ćwiczeń artylerii również nie przywykłam. Codziennie przerażały mnie te głośne wystrzały. Z resztą jak każde wybuchy, które można by powiedzieć, że były codziennością.

Ryana prawie nie widywałam, ale piekielnie się o niego bałam. Codziennie myślałam, czy jest cały i czy wrócił do bazy. Jego oddział niestety był narażony najbardziej ze wszystkich możliwych, bowiem reagował na ataki skierowane w naszą stronę. Kiedy w bazie wszyscy się chowali do schronów, jego oddział wyjeżdżał przeprowadzić kontratak na zamachowców. Kiedy jakiś oddział został zaatakowany na patrolu, to Ryan wyjeżdżał z pomocą dla nich. Kiedy oddziały pomocy dla lokalnej ludności jechały ze swoją misją do wiosek, to ludzie Ryana ich ochraniali i zabezpieczali teren. To oni osłaniali oddziały saperów przeczesujących teren w poszukiwaniu min pułapek. Zawsze byli na pierwszej linii ognia, zawsze na przodzie, zawsze skoncentrowani i zawsze gotowi do akcji. Dlatego byli najbardziej narażeni i dlatego tak strasznie się o niego bałam. Wiedziałam, że skoro się nie widujemy, to znaczy, że jest cały i zdrowy i jest wszystko w porządku, ale i tak brakowało mi go.

Żołnierz - wystarczy chwilaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz