Rozdział 34

1.1K 112 71
                                    

 Archer

        Od dnia feralnej wycieczki na cmentarz minęły dwa długie dni, ale wspomnienia z tamtego popołudnia nie zatarły się nawet w najmniejszym stopniu. Dalej były tak samo świeże i bolesne, nie zapowiadało się na to, by miały zniknąć.

        Wciąż pamiętałem pobladłą, wykrzywioną strachem twarz Gwen, gdy spojrzała na mnie, unosząc twarz z ziemi. Wciąż pamiętałem jej grube łzy, spływające po bladych policzkach i spojrzenie, jakby ktoś wyrwał jej serce z piersi.

        Na początku, gdy zaczęła biec w środek lasu, pomyślałem, że zwariowała. Byłem na siebie wściekły, że w ogóle zgodziłem się zabrać ją na cmentarz, myśląc, że była na to gotowa. Zrozumiałem swój błąd w momencie, gdy chciała zostać sama przy grobach. A potem tak po prostu wyszła z cmentarza, pytając o polanę z kwiatami.

        W środku pieprzonego lasu!

        Przez chwilę naprawdę myślałem, że te wszystkie rzeczy i informacje doprowadziły ją na skraj wytrzymałości, ale potem, gdy zaczęła biec, jakby gonił ją sam diabeł, byłem jedynie przerażony.

        Znalezienie jej trzęsącego się ciała, leżącego na ziemi przeraziło mnie do szpiku kości. Myślałem, że coś jej się stało, że coś ją wystraszyło.

        Jednak prawda... Prawda była milion razy gorsza.

        Cały czas pamiętałem jej twarz, gdy mówiła, że to tam przetrzymywał ją ten skurwiel. Wciąż pamiętałem twarz Matta, gdy stał nieruchomo, zamiast dzwonić na policję. Zrobił się tak blady, jakby zaraz miał zemdleć.

        A ja musiałem udawać silnego i się nimi opiekować, dopóki nie przyjechała policja, chociaż mnie samego rozrywało od środka.

        Nie pozwoliłem jej patrzeć, gdy wynosili jego ciało, a raczej jego pozostałości. Najwyraźniej ci, którzy go zabili, nie spodziewali się, że jego zostanie znaleziony. No cóż, nie mogłem ich winić, bo odnalezienie tego miejsca było ostatnią rzeczą, o jakiej myślałem.

        I to nie tak, że byłem zły na swój obowiązek, a może przywilej dbania o nią. Dla Gwen mogłem udawać silnego do końca życia, bez względu na to, jak słaby byłbym w rzeczywistości.

        To, co mnie przerażało to fakt, że Gwen po upływie tych dwóch dni, zachowywała się tak, jakbyśmy wcale stamtąd nie wrócili, jakby wciąż klęczała przed tamtym domem.

        Niby chodziła do pracy, jadła i robiła wszystkie normalne rzeczy, ale czułem, że w jakiś sposób ją tracę. Z każdą kolejną sekundą stawała się coraz bardziej odległa, nie uśmiechała się i nie chciała się przytulać. Zupełnie jakby ktoś zabrał wszystkie jej emocje i uczucia, zostawiając tylko powłokę.

        Wymykała mi się z rąk, a ja nie potrafiłem nic na to poradzić.

        Była taka silna i dzielna, ale teraz zupełnie w to nie wierzyła.

        Do tej pory nie mogłem uwierzyć w to, że ranna przebiegła pięć kilometrów, by później ukryć się w ciężarówce, która jak się okazało, przejechała zaledwie dwa kilometry, zanim się zatrzymała na tamtym parkingu. A potem Gwen przebiegła dziesięć kilometrów. Dziesięć cholernych kilometrów, zanim ją znaleźliśmy.

        Nie znałem silniejszej i wytrwalszej osoby, ale Gwen i tak myślała o sobie, jak najgorzej. Zwłaszcza od ostatnich dwóch dni, gdy wypracowane poczucie wartości nagle wyparowało.

        Siedziałem z Mattem w kuchni, bo nie byłem w stanie zająć się pracą. Zarywałem nocki, co chwilę uprawniając się, że z Gwen w porządku i tylko kawa mnie ratowała.

Jeden dzieńOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz